Nie tak miał wyglądać ten wieczór, nie tak. Przynajmniej nie dla piłkarzy Realu Madryt. Miał być rekord ligowych zwycięstw z rzędu, szybki prysznic, kilka zdawkowych wypowiedzi w strefie mieszanej, a następnie dzida do domu i wyczekiwanie przed telewizorem z uśmiechem na ustach odpowiedzi na pytanie – kto z dwójki głównych rywali w walce o majstra pogubi dziś na Camp Nou punkty? „Królewscy” koniec końców sami nie zdołali jednak pokonać u siebie Villarrealu.
Na dzisiejsze spotkanie można było spojrzeć dwojako. Z jednej strony było to starcie wicemistrza z czwartą drużyną minionego sezonu, z drugiej – konfrontacja zespołów, które w ostatecznej klasyfikacji mimo wszystko dzieliło 26 punktów. Przebieg meczu na Santiago Bernabéu dużo wierniej odzwierciedlał jednak pierwszy z przedstawionych punktów widzenia.
Real przez praktycznie całą pierwszą połowę sprawiał wrażenie, jak gdyby chciał wygrać, ale nie za bardzo wiedział, czy wypada. Wyglądał trochę jak chłopak, który na dyskotece za każdym razem powtarza sobie, że po następnej kolejce w końcu do niej zagada, ale koniec końców odwraca się na pięcie i ucieka w swój świat szukać kolejnych wymówek.
„Królewscy” naciskali, mieli dużo więcej z gry, tu szarpnęli, tam strzelili, jednak jakikolwiek zagrożenie – z wyjątkiem jednej sytuacji Benzemy – niosłoby to za sobą chyba dopiero w przypadku wcielenia w życie legendarnej zasady o trzech rogach i karnym. Sędzia jedenastkę ostatecznie podyktował, problem jednak w tym, że w drugą mańkę. Strzał zza pola karnego ręką zatrzymał Sergio Ramos, do piłki podszedł Bruno, pach, podcinka na pełnym luzie, 1:0.
Na drugą połowę Real wyszedł, by zabić. Już na samym początku Ramos naprawił to, co spieprzył i wyrównał po rogu. Po mocnym starcie przyszedł już jednak czas na kapiszonadę i bicie głową w mur. Z bliska, z daleka, ze skrzydeł, środkiem, ale wpaść nie chciało. Głównie dlatego, że ataki „Królewskich” były równie zaskakujące, jak to, że po wrześniu kolej na październik, a za towar w sklepie trzeba zapłacić. Bardziej niż armat brakowało po prostu kogoś, kto byłby w stanie zagrać w choćby odrobinę nieszablonowy sposób, czytaj: brakowało Luki Modricia.
Żeby było jasne – dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że podopieczni Zinédine’a Zidane’a zlekceważyli rywala. „Los Blancos” ani przez chwilę bowiem nie odpuszczali, ani też nie sprawiali wrażenia drużyny święcie przekonanej, że wygra się samo. Real trafił po prostu na zespół, który może i nie grał kosmosu, ale w przypadku którego było też widać gołym okiem, że nie jest w ciemię bity. Jasne, Villarreal szczególnie w drugiej połowie miał sporo szczęścia, jednak nie można powiedzieć, by ich obrona polegała jedynie na zmawianiu różańca. „Żółta Łódź Podwodna” nie przestraszyła się po bramce na remis i w pełni wystarczyło to, by nie przegrać.