Jednak strasznie dynamiczna jest ta nasza Ekstraklasa. Nie, nie chodzi nam o tempo gry, to powinno z reguły być znacznie wyższe, chodzi o tempo, w jakim niektóre rzeczy, zjawiska tracą na aktualności. Wytłumaczymy to może na przykładzie Lecha Poznań. Otóż wyobraźcie sobie, że można zagrać niezły mecz z Maciejem Wiluszem na środku obrony (i to wspomaganym przez Nielsena!). Że jednak można prezentować się bardzo dobrze, gdy za środek pola odpowiada tzw. Tetrałka. Że można też siać postrach w szeregach obronnych rywali z Marcinem Robakiem na szpicy. Kilka tygodni temu – nie do pomyślenia, szczególnie jeśli wszystkie te rzeczy występowały w jednym czasie. Jan Urban zdecydowanie tego nie lubi.
Chichot losu polega jednak na tym, że taki mecz, który jest w zasadzie zaprzeczeniem wszystkiego, co pokazywał Lech w tym sezonie, można też przegrać. Nawet jeśli mówimy o Ekstraklasie – duża sztuka.
Wyjazdowe mecze Lecha w ostatnim czasie były trochę jak dośrodkowania Steevena Langila – nikt nie widział dobrego. W tym sezonie bezbramkowy remis ze Śląskiem, klęska w Kielcach z Koroną, podział punktów w Niecieczy, a do serii łapią się też spotkania z poprzednich rozgrywek, czyli cztery porażki bez strzelonej bramki: z Zagłębiem, Cracovią, Pogonią i Legią. Tym bardziej muszą sobie pluć w brodę wszyscy ludzie związani z poznańską drużyną, bo to ligowe przełamanie mogło być naprawdę imponujące. Przeciwnikiem była silna Lechia, teren trudny, a atmosfera na trybunach naprawdę godna Ekstraklasy.
Główny powód niepowodzenia? Można na to spojrzeć z dwóch stron – nieskuteczność Marcina Robaka, albo klasa Vanji Milinkovicia-Savicia. Powiedzmy, że to wypadkowa, ale ważniejsze było dziś to drugie. Nie zaskoczymy was chyba, pisząc, że nie mamy najlepszego zdania o tym bramkarzu. Nie tak dawno zwątpił w niego również Piotr Nowak, dając szansę debiutu Podleśnemu, ale ta opcja też nie wypaliła, trzeba było więc wybierać mniejsze zło. Szczerze mówiąc, prędzej spodziewaliśmy się hat-tricka Peszki niż takiego występu młodego Serba, ale stało się – Milinković-Savić wybronił gdańszczanom spotkanie. Wygrał kilka pojedynków z napastnikiem Lecha i zrobił to w sposób dość spektakularny.
Pokonać Robakowi dał się tylko raz. Jednak w tym przypadku ochrzan od Nowaka należy się bardziej Simeonowi Sławczewowi. Bułgar atakował Makuszewskiego z taką agresją, że ze zejście stopień niżej oznaczałoby położenie się na murawie podczas, gdy skrzydłowy Lecha sunął prawą stroną. Ale Kolejorz z prowadzenia nie cieszył się długo. Kadarstrofa, odcinek kolejny. W tym zaprezentowano, jak nie kryć w polu karnym w trakcie rzutu rożnego, z czego skorzystał Marco Paixao.
No i tak – Lechia, jak na swój potencjał i postawę w tym sezonie, grała dość słabo. Lech prezentował się najlepiej od dłuższego czasu, świetnie grał Makuszewski, do kolejnych szans dochodził Robak i – teraz się skupcie – tyły w ryzach trzymał Wilusz. Ale miano talizmanu przeciwników Kolejorza znów dało o sobie znać. Końcówka spotkania, akcja Peszki, farfoclowaty strzał Chrapka, lekki bilard i piłka po nodze stopera Lecha wpada do siatki Buricia.
Przeznaczenia jednak nie oszukasz. Tu już chyba trzeba wzywać egzorcystę.