Dwanaście punktów – cztery zwycięstwa, dwie porażki i trzecie miejsce w tabeli. Podobnego początku nie spodziewali się w Gdyni zapewne nawet ci, którzy zażyli najpokaźniejsze dawki euforeksu. Jak na beniaminka zapowiadającego walkę o utrzymanie, Arka wjechała bowiem w ligę z naprawdę sporym impetem. Choć prędzej czy później przyjdzie pewnie jeszcze czas na zniżkę formy, głupio by było jednak nie skorzystać z okazji i – szczególnie po rozjechaniu na wyjeździe Legii – nie pochwalić “żółto-niebieskich” za ładne przedstawienie się milionom słuchaczy widzów. Co więc jak dotąd w zespole z Gdyni spodobało nam się najbardziej?
Rozbicie odpowiedzialności
To, co naszym zdaniem stanowi w tym sezonie jak na razie największą siłę Arki, to umiejętne rozkładanie odpowiedzialności na wszystkich zawodników. Zero taktyki opartej na szukaniu na boisku jednego-dwóch graczy, którzy mają czynić cuda, podczas gdy reszta zmawia w tym czasie zdrowaśki. W szeregach Arki nie ma bowiem piłkarzy, w przypadku których moglibyśmy stwierdzić, że ich wyjęcie z podstawowej jedenastki kompletnie rozsypałoby grę zespołu czy też takich, którzy zaniżają poziom i dostają szanse wyłącznie w myśl zasady, że na bezrybiu i rak ryba – gra, bo nie nikt inny się nie nadaje.
Raz kiwnie Da Silva, za chwilę ciasteczko pośle Szwoch, kiedy indziej w środku pola wyczyści Łukasiewicz, gdy zatyka się atak, na boisko wchodzi i kłuje Siemaszko, a w miejsce kontuzjowanego Sambei wskakuje Marciniak i za chwilę pogrąża w Warszawie Legię. Tak naprawdę każdy dołożył do dotychczasowych wyników równie dużą cegiełkę. Dowodem na to jest chociażby fakt, że udział w dwunastu zdobytych przez Arkę bramkach rozkłada się niemalże równomiernie na wszystkie formacje. Konkretniej, wygląda to tak:
Marcus Da Silva, prawoskrzydłowy – 3 gole i asysta
Dariusz Zjawiński, napastnik – 2 gole i asysta
Mateusz Szwoch, ofensywny pomocnik – 3 asysty
Rafał Siemaszko, napastnik – 2 gole
Adam Marciniak, środkowy pomocnik – 2 gole
Marcin Warcholak, lewy obrońca – 2 asysty
Miroslav Bożok, lewoskrzydłowy – 1 gol i asysta
Yannick Sambea, środkowy pomocnik – 1 gol
Dawid Sołdecki, środkowy obrońca – 1 gol
Brak wielkich nazwisk
A wszystko to tak naprawdę przy braku w kadrze jakichś znamienitych i uznanych w polskim środowisku piłkarskim osobistości. No bo powiedzcie, tak z ręką na sercu: czy ktoś z was – rzecz jasna z wyjątkiem kibiców Arki – wiedział przed sezonem, jak wyglądają czy na jakich pozycjach występują chociażby Marcin Warcholak lub Michał Marcjanik? Czy ktokolwiek miał w gruncie rzeczy prawo drżeć przed Dariuszem Zjawińskim, który w ciągu minionych dwóch sezonów strzelił cztery gole czy bać się Rafała Siemaszko? No właśnie. Przykładów tego typu można by przytoczyć w przypadku gdynian jeszcze co najmniej kilka.
Gdyby przewertować kadrę Arki, od razu widać jak na dłoni, że tak naprawdę jedynymi piłkarzami w szeregach “żółto-niebieskich” mogącymi rzeczywiście pochwalić się sporym bagażem doświadczeń zebranym na boiskach Ekstraklasy są Antoni Łukasiewicz, Tadeusz Socha i zakontraktowany niedawno Damian Zbozień. Umówmy się jednak – na dźwięk ich nazwisk przeciwników również nie oblewa raczej zimny pot. Reszta graczy Arki natomiast w elicie grała albo dawno, albo nie dostawała w niej zbyt wielu szans, albo też nie wybijała się w niej ponad przeciętność. Nie wspominając już o tym, że dla niektórych zawodników jest to dopiero pierwsza konfrontacja z najwyższym poziomem rozgrywkowym w Polsce.
Odbudowa Szwocha
O bardzo dobrej formie Szwocha pisaliśmy w tym sezonie nie raz i nie dwa. Wychodzimy jednak z założenia, że jeśli ktoś sobie odpowiednio zasłuży, warto poświęcić mu kilka ciepłych słów więcej niż przy jednej okazji. Pomocnik Arki już w I lidze udowodnił, że problemy zdrowotne ma dawno za sobą i praktycznie z miejsca stał się kluczową postacią w drodze po awans. W Ekstraklasie z kolei kontynuuje świetną passę. Szwoch jest jak dotąd jednym z objawień sezonu i autorem najlepszego indywidualnego występu – po zaliczeniu trzech asyst w potyczce z Ruchem otrzymał od nas bowiem najwyższą możliwą notę. A wiecie przecież, że dyszkami obdzielamy naprawdę bardzo, bardzo rzadko.
Zawsze fajnie widzieć, gdy zawodnik po poważnych przejściach zamiast użalać się nad sobą bierze się do roboty i potem zbiera tego żniwa. Tym bardziej, że samemu Szwochowi do mentalności rozpuszczonej gwiazdeczki z roszczeniową postawą daleko jak stąd do Katmandu.
Ogranie Legii na wyjeździe
Gdy u gdynian powoli stwierdzaliśmy już zaburzenia afektywne dwubiegunowe, objawiające się prezentowaniem dwóch skrajnie różnych stylów w zależności od tego, czy Arka gra u siebie czy też na wyjeździe, podopieczni Grzegorza Nicińskiego wpadli do Warszawy jak po swoje i sprawili mistrzowi bezlitosny oklep.
Tak, wiemy, że parodysta Rzeźniczak, że sabotażysta Hasi, że kilku rezerwowych i priorytet w postaci przyklepania awansu do Ligi Mistrzów. Mimo wszystko odnosimy wrażenie, że nawet jeśli Legia w pełni zasłużenie została po tamtym spotkaniu rozsmarowana w mediach, to jednak trochę niesprawiedliwie zapomniano przy tym, że przecież ktoś ich słabości musiał wykorzystać. Tym bardziej, że zwycięstwo Arki na Łazienkowskiej…
…było pozbawione jakiegokolwiek przypadku
3:0 z Wisłą, 3:0 z Ruchem, 2:0 ze Śląskiem i 3:1 z Legią. Cztery wygrane nie budzące najmniejszej wątpliwości odnośnie tego, kto był zespołem lepszym. Ani razu nie dało się bowiem powiedzieć, że Arka wygrała dzięki szczęściu czy też owianym legendą detalom, które przy jakimś drobnym losowym zdarzeniu mogły równie dobrze zadziałać na korzyść drużyny przeciwnej.
Jeśli Arka dopisywała sobie już trzy punkty, to w sposób taki, by nikt potem nie gadał, że raz na ruski rok to i ślepemu psu na obcej wsi uda się zadowolić. Za każdym razem, gdy gdynianie wychodzili na prowadzenie, nie pozwalali już potem rywalowi na zbyt wiele. Więcej – zamykali ich w klatce i prędzej czy później zawsze dobijali.
Fot: FotoPyK