Postrzegany był jako jeden z najciekawszych transferowych ruchów z I ligi do Ekstraklasy. Wraz z Kamilem Drygasem stanowił o sile bydgoskiego Zawiszy, który przez dość długi czas realnie mógł przecież myśleć o powrocie na najwyższy szczebel rozgrywkowy. Pojawił się nagle znikąd i z miejsca został królem strzelców na zapleczu. Bardziej niż spełnianie ekstraklasowego snu, jego losy jak dotąd przypominają jednak historię nadającą się do opisania w kolejnym odcinku programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Odkąd bowiem Szymon Lewicki trafił do krajowej elity, słuch o nim kompletnie zaginął.
Po zakończeniu minionego sezonu Andrzej Iwan w rozmowie z nami na temat graczy, którzy z I ligi powinni jak najszybciej wylądować w Ekstraklasie, określił Lewickiego mianem zawodnika, który – jeśli tylko na wstępie otrzyma od trenera kredyt zaufania – mógłby stanowić wzmocnienie w praktycznie każdym polskim klubie. Dobre warunki fizyczne i przy tym niezła koordynacja, skuteczność, wszechstronność… W teorii – deficytowy towar na polskim rynku. No i do tego po rozpadzie Zawiszy do wyciągnięcia za darmo. Nic tylko brać.
Lewicki koniec końców rzeczywiście zakotwiczył w Ekstraklasie, konkretniej w Arce. Wspomnianego kredytu zaufania od szkoleniowca jak na razie jednak nie otrzymał. A trzeba przecież wspomnieć, że nad morzem wielu spodziewało się, że to nie Dariusz Zjawiński, a właśnie Szymon Lewicki będzie największym wzmocnieniem pierwszej linii klubu z Gdyni.
Przedsezonowe przygotowania dobiegły końca, zaczęła się Ekstraklasa, minął miesiąc, a Lewickiego jak nie było widać, tak nie widać go do teraz. Były napastnik Zawiszy jest jak do tej pory jedynym nowo sprowadzonym zawodnikiem „żółto-niebieskich”, który nie otrzymał od Grzegorza Nicińskiego ani minuty w ligowych spotkaniach. Jedyne występy w nowych barwach zaliczył w Pucharze Polski z Romintą Gołdap (gol i asysta) i Olimpią Zambrów. Kiedy przychodzi liga, szkoleniowiec upycha rosłego atakującego do szuflady i przekręca klucz w zamku.
Na pięć dotychczas rozegranych kolejek Lewicki ani razu nie załapał się bowiem nawet na ławkę rezerwowych. Gdy przyłoży się ucho tu i ówdzie, na próżno jednak szukać jakiegoś szeroko zakrojonego spisku czy wymyślnego fortelu mającego na celu uprzykrzyć mu życie. Lewicki przegrywa rywalizację dlatego, że najzwyczajniej w świecie wypada słabo na tle reszty konkurentów o miejsce w składzie.
Jak na razie ekstraklasowa przygoda Lewickiego w niczym nie przypomina więc sielanki. „A może po prostu tytuł króla strzelców I ligi jest w gruncie rzeczy gówno wart?” – to pewnie jedna z pierwszych rzeczy, która może w tym momencie przychodzić na myśl. Jeśli jednak prześledzimy losy najlepszych napadziorów zaplecza z ostatnich 10 lat, którzy w kolejnym sezonie występowali już na boiskach Ekstraklasy, argument ten zdecydowanie traci na wartości. Spójrzmy jak to dokładnie wyglądało:
2007/08 Robert Lewandowski – 21 goli dla Znicza, następnie transfer do Lecha i 14 bramek w pierwszym sezonie. Jego dalsze losy doskonale znamy.
2008/09 Ilijan Micanski – 26 goli dla Zagłębia, w kolejnym sezonie 14 bramek w Ekstraklasie dla tego samego klubu.
2009/10 Marcin Robak – 18 trafień dla Widzewa, 7 goli w rundzie jesiennej na najwyższym szczeblu, również w Widzewie, i zimą transfer do Turcji.
2011/12 Wojciech Kędziora – 18 bramek dla Piasta i 5 w kolejnym sezonie, także dla gliwiczan.
2013/14 Dariusz Zjawiński – 21 goli w Dolcanie, transfer do Cracovii i 2 gole w 25 meczach w sezonie 2014/15. Dziś klubowy kolega Lewickiego w Arce.
Choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że w powyższym zestawieniu przypadek przypadkowi nierówny (różny wiek piłkarzy, ewentualne doświadczenie z Ekstraklasy w poprzednich latach czy też zmiana przynależności klubowej po sezonie), to mimo wszystko, patrząc przekrojowo, żaden z wymienionych nie miał po zameldowaniu się szczebel wyżej aż takich problemów już nawet nie ze strzelaniem goli, co z samą grą.
Być może na nazywanie Lewickiego meteorem czy graczem jednego sezonu jest jeszcze za wcześnie, jednak fakty są takie, że na tę chwilę naprawdę niewiele wskazuje na to, by jego sytuacja w najbliższym czasie miała ulec zmianie. Będący niekwestionowanym numerem jeden na szpicy Dariusz Zjawiński do tej pory spisywał się bowiem przynajmniej przyzwoicie (gole z Wisłą i Ruchem), zaś jego naturalny zmiennik, Rafał Siemaszko, po wejściu z ławki także dwukrotnie wpisywał się już na listę strzelców (Ruch i Śląsk). A jeśli dodatkowo weźmiemy pod uwagę, że lada moment do pełni sprawności powróci najlepszy strzelec gdynian w zeszłym sezonie, Paweł Abbott, przyszłość przed Lewickim maluje się – eufemistycznie rzecz ujmując – w niezbyt tęczowych barwach.
Fot: FotoPyK