Nie ma go. Sprzedany. Wielu osobom spadł kamień z serca – bo gdyby nie udało się znaleźć kupca teraz, to z każdą kolejną rundą mogłoby to być coraz trudniejsze. W Ondreju Dudzie od dawna widziano pieniądze, a nie piłkarza. Talent, który nie przekłada się na bramki, za to ma przełożyć się na stan konta. I wreszcie – udało się! Ja też tęsknić za tym chłopakiem nie będę – kiedyś napisałem, że ma głowę na poważne granie. Dziś uważam to za jedną z najgłupszych, nietrafionych rzeczy, jakie skleciłem…
* * *
Klasyczny weekendowy wieczór. Na Nowym Świecie trwa akurat pochód świętującej mistrzostwo Legii, a my w gronie kilku osób związanych z piłką siedzimy w jednej z lokalnych restauracji przyglądając się, jak Marek Saganowski śpiewa z kibicami, a kilku fanów prowokuje przez okno Michała Probierza (aż do momentu, kiedy do nich wyszedł – nagle spotulnieli). Po kilku godzinach biesiadowania zapada decyzja – albo ruszamy dalej, albo wracamy. Ruszyliśmy więc w tradycyjnym kierunku, czyli do Paros, greckiej restauracji otwartej do ostatniego gościa. Nie wiedzieliśmy, że w międzyczasie przeniosła się tam też część Legii. I się zaczęło.
– Masz minutę na opuszczenie tego lokalu – pewien kibic wtrącił się w naszą pogawędkę z kilkoma piłkarzami i ludźmi pracującymi w klubie.
– Nie mam zamiaru stąd wyjść.
– Masz minutę.
– Kto tak powiedział?
– Ondrej.
– Więc powiedz Ondrejowi, że nigdzie nie wychodzę.
Minuta minęła. W zasadzie minęło ich pewnie z dziesięć, ale kibic-posłaniec już nie wrócił. Ondrej nerwowo kręcił się przy stole, ale ani na moment nie podszedł do naszej grupki. Może uznał, że głupio byłoby robić oborę przy swoich kolegach z pracy (a nawet właścicielach klubu), którym przypadkowe spotkanie na mieście z Weszło niespecjalnie przeszkadzało. W pewnym momencie wysłał jednak kolejnego posłańca. Tym razem swojego kolegę z drużyny, który rozpoczął dyskusję od haseł: „co wy, kurwa, piszecie o Ondreju” i „uważajcie, bo możecie zebrać w kły”, a zakończył przybiciem piątki i przyznaniem, że w sumie to nie jesteśmy bez racji i “Ondrej chuja gra”.
Przez kilkanaście minut atmosfera jednak gęstniała. Nawet postronni obserwatorzy mogli zauważyć, że w Paros może za moment wywiązać się delikatna szamotanina. Zareagował więc kolejny kibic.
– Ty, co się tutaj dzieje?
– Ondrej ma jakiś problem.
– Jaki?
– Wysyła ludzi, że mamy stąd wyjść.
– A co wy zrobiliście?
– Nic, po prostu minęliśmy się w knajpie.
Kolega-kibic odwrócił się na pięcie i zniknął z pola widzenia na kilkanaście minut. W międzyczasie – o czym dowiedziałem się dopiero po chwili – zdążył wyprowadzić Ondreja z lokalu i zorganizować mu taki wykład motywacyjny, jakiego nie powstydziliby się Czerczesow z Hasim razem wzięci.
– Załatwiona sprawa – powiedział kibic po powrocie. – Ustawiłem ci Ondreja na wywiad.
– Daj spokój, przecież nie będę z nim rozmawiał.
– Ale ja mówię serio. Jest ustawiony na wywiad.
Dudzie od początku pobytu w Polsce brakowało jednej bardzo istotnej cechy. Cechy wręcz kluczowej przy robieniu poważnej kariery. Rzadko spotyka się piłkarza tak chorobliwie reagującego na jakąkolwiek krytykę. Ja osobiście aż tak ekstremalnego przykładu wcześniej nie widziałem. Dla osób, które znają się z Ondrejem prywatnie i kolegują, jego relacje z mediami od początku były zagadką. W głowie im się nie mieściło, że tak ułożony i sympatyczny młody człowiek dostaje małpiego rozumu, gdy przeczyta na swój temat mniej przychylny tekst. Dopóki wszyscy chwalili go za grę i pisali, że Legia zarobi na nim fortunę – wszystko było cacy.
Ondrej wariować zaczął mniej więcej przed rokiem po kilku tekstach na Weszło. W ciągu kilkunastu tygodni złożył więcej głupich deklaracji niż cała Ekstraklasa razem wzięta. Narzekał na dobór sędziów. Twierdził, że krytykują go ludzie, którym nie udało się w życiu lub w piłce, a dziennikarka, która zadała mu absolutnie normalne pytanie po meczu, nie powinna się znajdować na trybunie prasowej, tylko… poza stadionem. Przy okazji zaliczył morderczy sprint w meczu z Wisłą (TUTAJ), którzy wytknęli mu na Twitterze kibice Legii. Generalnie każdym wystąpieniem w mediach pokazywał jednak, że zupełnie nie radzi sobie ze swoją sytuacją. Brakowało mu jednej prostej cechy, która charakteryzowała choćby sto razy bardziej miażdżonego od niego Koseckiego. Pokory. Umiejętności przyznania się do błędu. Tym bardziej, że liczby nie kłamały. Ondrej z początku pobytu w Legii już nigdy nie wrócił.
O tym, że przez jego głowę przeleciał huragan, przekonałem się długo przed akcją w Paros. Akurat wybrałem się na wywiad z Nikoliciem, gdy przy schodach na trybunę Silver minąłem się z Ondrejem. Momentalnie zaczął się zachowywać dokładnie tak jak w greckiej knajpie. Miotał się. Wchodził do klubu, by za moment wyjść i znów wrócić. W pewnym momencie ktoś z recepcji zwrócił mu nawet uwagę, żeby się zdecydował, co robi, bo jest zimno i za moment się przeziębi. Wykonał kilka telefonów, po czym wreszcie zdecydował się podejść i przywitać.
– Nie wstyd ci tu przychodzić?
– Jak widać nie.
– Po tym wszystkim co o mnie piszecie?
– A co nieprawdziwego napisaliśmy?
– Ty dobrze wiesz co i gwarantuję, że nie znajdziesz tu przyjaciół.
– Nie szukam tu przyjaciół, a dwa – nie przyszedłem tu do ciebie.
– I jesteś niewychowany.
– Dlaczego?
– Bo jak się minęliśmy w restauracji na Wilanowie, to nawet nie podszedłeś się przywitać.
Gdy spróbowałem na spokojnie go zapytać, czy nie widzi, że robi z siebie idiotę, odpowiadał, że powinienem był się z nim przywitać. Gdy pytałem, w czym nie mieliśmy racji, odpowiadał, że nie znajdę przyjaciół. Generalnie taka właśnie rozmowa. Po tych słownych przepychankach rozmawiałem z kilkoma osobami z Legii, które zgodnie – choć oczywiście nie pod nazwiskiem – przyznawały, że z Ondrejem dzieje się coś niedobrego i uratować go może tylko transfer. Kompletne odcięcie się od tego, co działo się przez ostatnich kilkanaście miesięcy w Warszawie, bo przecież w reprezentacji Duda momentami wyglądał rewelacyjnie. Tam jednak były inne oczekiwania.
Tam traktowano go tak jak na początku w Polsce – jako perełkę, którą trzeba polerować, chuchać, dmuchać i stworzyć cieplarniane warunki do rozwoju. W Warszawie – o czym Ondrej szybko się przekonał – okres ochronny zakończył się nie ze słabą grą, tylko z mega-debilnymi wypowiedziami, po których piarowcy Legii łapali się za głowy. Ostatecznie się nie ogarnął. Nawet prezes Leśnodorski zwracał kilka razy uwagę, że przecież nie jest tak zły, jak go malują, skoro w kadrze nieraz błyszczał bardziej od Hamsika. Nawet na Euro – dopóki nie grał w ataku – wyglądał więcej niż przyzwoicie, gdzie przecież presja wyniku, wielkiego turnieju i oczekiwania całego narodu były nieporównywalne z jakimkolwiek polskim klubem. Tak jak kiedyś powiedział Dariusz Dziekanowski, że po wjeździe do Warszawy otwiera okno, by oddychać świeżym powietrzem, tak Duda zaczął się tu po piłkarsku dusić i zawodnikiem pełną gębą stawał się dopiero po wyjeździe ze stolicy.
Odejście Ondreja do Herthy to – moim zdaniem – sytuacja win-win-win. Wygrywają wszyscy. On, bo wreszcie odetnie się od całej otoczki, jaka tłamsiła go w Polsce. Legia, bo wykręciła biznesowe mistrzostwo świata sprzedając go za niecałe pięć milionów. Hertha, bo zyskuje piłkarza z wielkim potencjałem i wciąż naprawdę porządnym CV. Nie chcę jednak myśleć, jaki wiatr zaszumi mu w głowie po kilku słabszych meczach albo gdy niemieckie bulwarówki zrobią na niego taką nagonkę jak parę lat temu na Lewandowskiego. Pamiętacie te filmiki, w których nie potrafił trafić do WC ani ręką w budzik? Tym się jednak Robert różnił, że zaakceptował krytykę, na nikogo się nie obraził, a na koniec wszystkich uciszył. I nikogo po drodze nie próbował wyrzucać z restauracji, ani nikt nie dostał w kły.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK