Nie wiemy, czy komukolwiek z was ta wiedza będzie w czymkolwiek potrzebna, ale gdybyście kiedyś potrzebowali recepty na spartolenie sobie życia w 1,5 godziny, z pewnością powinniście obejrzeć mecz Legii z Jagiellonią. Gospodarze dali popis, jak można mieć wszystko w swoich rękach i za chwilę spektakularnie to z nich wypuścić. Prosto w przepaść.
Wyobraź sobie, że jesteś w sytuacji, w której wszystko – absolutnie wszystko – zależy od ciebie. Panoszysz się po całym boisku, tak w zasadzie robisz, co chcesz. Pal licho, że twój rywal nie wyściubia nosa poza swoją połowę. On specjalnie nie protestuje, gdy wchodzisz w jego pole karne. To, że nie wygrywasz kilkoma bramkami jest efektem wyłącznie twojej nieskuteczności. Sam Prijović spokojnie mógł w tym meczu pokusić się o hat-tricka.
Tak czy inaczej – tłamsisz. Twojego rywala nie ma. Są koszulki snujące się po boisku, niepotrafiące oddać celnego strzału. Masz pełne prawo myśleć, że już się nie odgryzie. Czujesz się, jakbyś trafił ze swoją ekipą zakapiorów na ustawkę, a zamiast prawdziwego przeciwnika przyszła banda gimnazjalistów szukająca pokemonów.
I wtedy…
I wtedy dajesz się zaskoczyć najprostszym z możliwych środków. Vassiliev daje lagę do przodu, Rzeźniczak zamiast blokować napastnika myśli chyba o liście zakupów i rozpisce treningowej, które z braku zajęcia zaczął sobie planować. Jest 1-1. Niby nic straconego, masz jeszcze kupę czasu, by wszystko wróciło do dawnego stanu rzeczy. Tylko że zamiast szybkiego odrabiania strat, nagle zamieniasz się rolami ze swoim przeciwnikiem.
Jak wiele ten gol Cernycha pozmieniał, to materiał na jakieś szersze analizy psychologiczne. Od zera do bohatera. Od przyglądania się do atakowania raz po raz, z każdą minutą z coraz większym animuszem. Przecież gdyby nie interwencje Malarza (np. po strzale główką Burligi, który ledwie sparował na poprzeczkę) albo gdyby nie zaćmienie Marciniaka, któremu ewidentnie przydałby się wypoczynek po Euro (ewidentny karny, Aleksandrow bezpardonowo wyciął rywala), to wszystko mogło zakończyć się dla warszawian totalną klęską na start. Dobrze to ujął Tomasz Smokowski: dziś oglądaliśmy cztery ekipy – mocną i beznadziejną Legię, a także przestraszoną i imponującą Jagiellonię. Wszystko zmieniła w głowach ta jedna bramka.
Ekstraklasa – generalnie polska piłka – nie wita Besnika Hasiego z otwartymi ramionami. Trzy mecze, zero zwycięstw… Jedno jest pewne: Czerczesow by swoich piłkarzy po czymś takim zajebał. Tak, zajebał.
***
A propos tego meczu i powitań – niezależnie od tego, jakim zakończył się wynikiem – należy wspomnieć o gościu, którego kolejnych spektakli (takich jak w pierwszej połowie, bo potem zupełnie zgasł) nie możemy się już doczekać. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie na domówkę, a tam same nowe twarze. Znacie to doskonale. Cześć, jestem Kasia. Hej, Piotrek. Siemasz, mów mi Johny. Miło poznać, Beata. Robicie maraton wokół wszystkich osób, które widzicie po raz pierwszy w życiu. Każdy się wam przedstawia, ale za kwadrans pamiętacie zwykle tylko jedno imię. Imię osoby, która najbardziej zapadła w pamięć. Miała śmieszny kolczyk, powitała was kielonkiem, albo zwyczajnie jest najatrakcyjniejszą dziewczyną na imprezie.
Na tej domówce zwanej pierwszą kolejką Ekstraklasy tą osobą jest bez wątpienia Thibault Moulin.
Bach, jedna piła, bach druga, bach trzecia. Raz jest pod grą w środku pola i daję wariant do rozegrania Kopczyńskiemu. Za chwilę przenosi się do pola karnego i próbuje wykończyć sytuację, którą wypracował. Nieco później daje wypuścić się na skrzydle i bierze na siebie gościa, zakłada mu siatę i daje taką piłkę, jakiej większość kolegów nie pośle nawet na treningu. Asysta przy golu Aleksandrowa to akcja tak pasująca do Ekstraklasy, jak bujne afro do głowy Michała Pazdana. Wizja. Precyzja. Wszędobylskość. On to wszystko ma.
Cześć. Jestem Thibault, będziemy się widywać co tydzień.
Cześć. Jesteśmy widzami Ekstraklasy. Nie możemy się doczekać.
Fot. FotoPyK