No wreszcie, wreszcie, wreszcie! – tak zakrzyknął kiedyś Dariusz Szpakowski i kiedy napisałem to zdanie, niechcący wypowiedziałem je jego głosem i z jego intonacją (ciekawe, czy kojarzycie z jakiego to meczu?). No więc jeszcze raz: no wreszcie, wreszcie, wreszcie!
Niby Złota Piłka to takie nic, plebiscyt jak plebiscyt, lekko głupawy, ale umówmy się – emocje wzbudza olbrzymie. Od pewnego czasu nie mogłem znaleźć wspólnego języka z ludźmi, którzy ponad grę w piłkę przedkładali trofea. Sumowali: tu mistrzostwo, tu puchar plus jeszcze trofeum międzynarodowe, razem daje to 38 punktów i prowadzenie. Gdyby na tym miała zabawa polegać, wystarczyłby sprytny algorytm – gwarantuję, że Paweł Mogielnicki z 90minut.pl stworzyłby go w około cztery minuty (pięć, jeśli musiałby dokończyć rozdania w pokera na szesnastu stołach równocześnie), a system na bieżąco wypluwałby wyniki.
Na szczęście piękno futbolu jest niemożliwe do zmierzenia, zwłaszcza że każdy z nas gust ma inny. Niektórym najbardziej podobają się bomby pod poprzeczkę z 30 metrów, inni wolą koronkowe klepanko, zakończone strzałem do pustej bramki z najbliższej odległości. Z tego względu piłkarzy też cenimy innych, jednych bardziej, drugich mniej. Kwestia gustu.
I właśnie kwestią gustu jest dla mnie wybór najlepszego piłkarza w danym roku. Zawsze twierdziłem: to powinien być miks umiejętności, ogólnej magii, wpływu na grę zespołu i trofeów. To znaczy – jakieś trofea powinny być, ale bycie ich niewolnikiem jest wyjątkowo prymitywne. Kiedy słyszę, że kiedyś powinien wygrać Wesley Sneijder to nóż mi się w kieszeni otwiera – bo Wesley Sneijder przez ani jeden dzień swojego życia nie grał w piłkę najlepiej na świecie, a co dopiero mówić o całym roku. I nagle mamy Anno Domini 2016: głupota preferowanego przez wiele osób systemu staje się taka namacalna, sami się tak pięknie zapędzili w kozi róg. Przed finałem mistrzostw Europy głosili: jeśli wygra Portugalia, to Złota Piłka na pewno dla Cristiano Ronaldo!
A potem stało się to, czego nie mogli przewidzieć – Portugalia faktycznie wygrała, ale bez udziału Ronaldo, za to dzięki fenomenalnej akcji Edera. Jakże łatwo zadać teraz kilka niewygodnych pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi. Na przykład takie…
Czy Złota Piłka nie należałaby się Cristiano Ronaldo, gdyby Eder trafił w słupek?
I teraz proszę o rozsądne wypowiedzi, dlaczego tak, albo dlaczego nie. Poprzedzone jakimś wysiłkiem intelektualnym…
Wyjaśnić muszę, że nie mam zupełnie nic przeciwko Złotej Piłce dla Ronaldo, który piłkarzem jest przezajebistym, a dodatkowo w dwóch ważnych rozgrywkach pociągnął swoje zespołu w trudnym momencie – Real w rewanżu z Wolfsburgiem oraz Portugalię w spotkaniu z Węgrami, czy później z Walią. Natomiast jak dla mnie mógłby on nie zdobyć żadnego trofeum, zresztą koniec końców w obu finałach był zawodnikiem drugiego albo i trzeciego planu. Innymi słowy: on pomógł swoim zespołom awansować do finałów, natomiast zespoły pomogły mu dźwignąć jakieś puchary ponad głowę, dostał je w zębach od kolegów. Z pewnością nie był zawodnikiem, który cokolwiek wywalczył w pojedynkę.
Mało tego – jako że od lat wnikliwie obserwuję wszystkie albo prawie wszystkie mecze, w których gra Cristiano Ronaldo, to – tak zupełnie szczerze – uważam, że pierwsze półrocze 2016 roku jest JAK NA NIEGO dość średnie. Zdecydowanie miewał w karierze okresy, kiedy był bardziej decydujący i po prostu dawał więcej. Rzecz jasna, jego średni okres to wciąż poziom zupełnie nieosiągalny dla 99 procent topowych zawodników.
Ale nie, przeciwko Złotej Piłce nic nie mam, bo jak już wspomniałem: liczy się dla mnie miks umiejętności, magii, wpływu i dokonań. Dokonania (trofea) są ważne wtedy, gdy porównujemy piłkarzy o pozostałych czynnikach na zbliżonym poziomie. Generalnie – jeśli już mam być całkiem szczery – to uważam, że od lat różnica w umiejętnościach i wpływie na grę zespołu nie była nigdy aż tak wielka na korzyść Lionela Messiego jak teraz. Po prostu obaj geniusze pojechali w innych kierunkach – jeden troszeczkę w górę, drugi troszeczkę w dół. Ale też doskonale rozumiem, że nietrafiony rzut karny w finale Copa America musi mieć swoje konsekwencje. Nawet jeśli to tylko jedna sekunda z całego roku, jedno koślawe kopnięcie, poprzedzone milionem takich, które zapierały dech. Przy czym gdyby jednak miał wygrać Messi z uwagi na ten milion kopnięć – też OK. Kwestia gustu.
Niektórzy kilka dni temu twierdzili: Złota Piłka dla Griezmanna. To ci, którym się nudzi jazda ferrari i myślą sobie: pojechałbym chętnie autobusem. Są tacy, którzy tęsknią za zmianami, nawet jeśli to zmiany na gorsze. Szukają oryginalności, nawet gdy jest to oryginalność niedorzeczna. Ale i oni mają problem: chcieli Złotej Piłki dla Griezmanna, gdyby wygrała Francja. Innymi słowy – teraz jej już nie chcą, ponieważ ten klocowaty kolo z Francji strzelił w słupek w 93 minucie, a piłka po odbiciu się od słupka nie wpadła do siatki. Gdyby wpadła – no to Griezmann (który na wszystko patrzył z boku)! A tak – no to nie, już nie Griezmann (który na wszystko patrzył z boku!)! Absurd 100%, tak namacalny, że można byłoby go kroić nożem. Teraz wygrywa Ronaldo (który na wszystko patrzył z boku). A gdyby Higuain wykorzystał w meczu Argentyna – Chile sytuację stuprocentową, to może Messi (który na wszystko patrzył z boku).
Jest tylko dwóch piłkarzy na świecie, którzy mogą rywalizować o miano najlepszych – Ronaldo i Messi. Możecie się tą rywalizacją nudzić, ale to nie zmienia faktu: Ronaldo i Messi. Napawajcie się ich magią, zamiast przyznawać Złotą Piłkę na podstawie Excela. W przeciwnym razie w dyskusji zagnie was nawet dziecko. Na przykład mówiąc, że Złotą Piłkę powinien dostać Pepe. Albo minimum powinien być drugi, czyż nie?
A gdyby Eder nie trafił z 20 metrów, to wtedy nie byłoby dla niego miejsca w pierwszej pięćdziesiątce.
* * *
Barcelona prowadzi głupawą akcję wsparcia dla Lionela Messiego po wyroku za podatki – takich spraw się tak nie rozgrywa, to jasne. Ale głupawy jest też sam hejt na argentyńskiego piłkarza. Ktoś mnie ostatnio zapytał: – I co teraz? Dalej go lubisz? Chciał ukraść cztery miliony euro!
Oczywiście, że lubię. Żadnego innego piłkarza nie lubię tak bardzo. A cała sprawa jest dla mnie wyjątkowo dęta.
Ustalmy fakty: wszystkie znaki na niebie i ziemi wykazują, że Lionel Messi jest piłkarzem, który niespecjalnie wykazuje inicjatywy biznesowe, nie rozwija własnych marek perfum, ubrań, nie projektuje bielizny, ma tylko linię sygnowaną swoim nazwiskiem, a tworzoną przez Adidasa. I tyle. Raczej nie będzie z niego drugiego Davida Beckhama, przynajmniej na ten moment nic na to nie wskazuje. Wszyscy nie bez powodu postrzegamy go jako zwykłego chłopaka, który po prostu gra w piłkę. Wszystkie napisane o nim książki świadczą, że to zwykły chłopak, który po prostu gra w piłkę. Jeśli ktoś mi chce powiedzieć, że 21-letni Lionel Messi zagłębia się w tematy spółek off-shore to niestety parsknę śmiechem. Jest oczywistym, że miał swoich doradców. Jest oczywistym, że mógł mieć złych. Ponosi odpowiedzialność za składanie podpisów, dlatego jest winny wobec prawa. Zupełnie inną sprawą jest to, czy ja go za winnego postrzegam.
Postaram się uporządkować temat w punktach.
1. Nie wierzę, że Messi potrafiłby założyć spółkę w Urugwaju, nie wierzę w to, że między jednym i drugim meczem rozważał, jak to zrobić. Wierzę, że jego otoczenie przekonało go, że to dobry i nieryzykowny ruch, co nie okazało się prawdą.
2. Ten punkt będzie dla wielu osób nie do zaakceptowania, już czuję tę zbliżającą się gównoburzę. Otóż nie uważam, by Messi zrobił cokolwiek złego, raczej dostrzegam tu walkę fiskusa hiszpańskiego z urugwajskim o swoją działkę, przy czym ten hiszpański jest w stukrotnie lepszej pozycji wyjściowej. Przypominam, że w sprawie chodzi o to, że spółka z Urugwaju przejęła prawa do wizerunku piłkarza i nim potem handlowała, zgodnie z urugwajskimi przepisami podatkowymi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego niby miałoby to być niezgodne z prawem i dlaczego wizerunkiem Messiego może dysponować tylko firma z Hiszpanii. Podatki za grę w Hiszpanii – jasna sprawa. Ale wizerunek, który potem hula po całym świecie? Całkiem nie tak dawno tego rodzaju optymalizacja podatkowa była powszechnie stosowana także w Polsce i to na większą skalę.
Już tłumaczę… Otóż kilka lat temu wielu polskich zawodników zamiast brać wynagrodzenie za grę w piłkę, brało za udostępnianie wizerunku. Na przykład Tomasz Frankowski założył firmę na Cyprze, która udostępniała jego wizerunek klubowi. W praktyce płacono nie tylko za wizerunek, ale też za grę w piłkę. To jest więc ta różnica: Messi wyprowadził z Hiszpanii jedynie tę część zarobków, która nie była związana z boiskiem. Inni działali z o wiele większym rozmachem, ale nie mam o to do nich pretensji – każdy orze jak może.
Hiszpański fiskus chce mieć jednak prawo do wszystkich możliwych dochodów, nawet jeśli to trochę nielogiczne. Ot, zwykła walka o hajs pomiędzy światowymi korporacjami – jak można postrzegać dziś państwa. Wygrywa silniejszy.
3. W 2014 roku Lionel Messi zapłacił 53 miliony euro podatków. Co roku płaci kilkadziesiąt kolejnych milionów. Jest pod tym względem rekordzistą w Hiszpanii – żadna osoba fizyczna nie płaci więcej. I tu jest prawdziwe złodziejstwo.
Rozumiem, że podatki powinny być powiązane z zarobkami, ale gdzieś istnieć powinna granica zdrowego rozsądku. Tymczasem jeśli jedna osoba rok w rok jest okradana na – w przeliczeniu – ponad 200 milionów złotych, to moim zdaniem nie jest to normalne. I tyle. To, że Messi nauczył się grać w piłkę najlepiej na świecie, to nie znaczy, że za moment powinno mu się zabierać 300 milionów rocznie, a za dwa momenty – 400 milionów. Facet powinien dorzuć coś do wspólnego budżetu, ale nie od razu tyle, by utrzymać 53 000 policjantów (przy założeniu, że każdy zarabia około 1000 euro, kwota wyssana z palca).
Umówmy się więc: facetowi zabiera się totalnie kosmiczne pieniądze rok w rok, na koniec obrywa, że przez moment jego wizerunek miała firma z Urugwaju i robi się z tego pokazówkę, żeby odstraszyć innych odważnych. Jednocześnie nikt Messiego do więzienia nie pośle z oczywistego powodu: nie zabija się kury znoszącej złote jaja. Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale przede wszystkim płatnik w więzieniu będzie płatnikiem słabszym. Dlatego trzeba go skubać i umożliwiać dalsze granie/zarabianie.
Ludziom wrażliwym na punkcie podatków radzę najpierw rozejrzeć się wokoło: sprawdzić czy korzystają z Google, gdzie robią zakupy, w jakie marki się zaopatrują. A na koniec – spojrzeć w lustro. Bo dziwnie często słyszę pytania: – A może bez faktury? A może bez paragonu? A może zapłacę do ręki? A może to, a może tamto. A może pojedźmy Uberem, a nie taksówką, bo taniej?
Nagle się sami święci znaleźli, chociaż przez całe życie nie zapłacą tyle podatków, co tamten facet w miesiąc.
A cztery miliony euro – tak, hiperbola – dla niego to jak dla kogoś innego dokręcenie kranu za 100 złotych bez faktury.
KRZYSZTOF STANOWSKI