Mistrzostwa świata w RPA trwały w najlepsze, wprawdzie bez Polaków, ale i tak wszyscy ludzie piłki żyli nimi 24 godziny na dobę. PZPN potraktował to jako okazję, by się trochę poprzyglądać, podpatrzyć, z kimś porozmawiać i wyciągnąć parę bezcennych wniosków w kontekście turnieju w Polsce. Pojechali Probierz, Zieliński, Stefan Majewski (???), ale Smudy… ani widu, ani słychu. Gdzie on się podział, jeśli nie w RPA? Zrobił cokolwiek? Pokazał się choć raz w studiu TVP? Wypowiedział się w dzienniku?
Grzegorz Lato chciał, by Smuda zobaczył chociaż połowę mistrzostw, ale ten odpowiedział, że nie ma zamiaru, wyłączył telefon i poleciał na trzy tygodnie na bajabongo do Hiszpanii. Podglądanie treningów, meczów, rozwiązań taktycznych? Otrzaskanie się z atmosferą? Podpatrzenie, jak organizować zawodnikom wolny czas, jaka jest w ogóle atmosfera, kogo będzie potrzebował w sztabie na duży turniej?
A gdzie tam. Kto by się przejmował jakimiś mundialami, kiedy gorzołka się chłodzi.
Jak pisaliśmy sześć lat temu, dla Franza takie zachowanie to nie nowość.
Typowe. W 2005 roku była przecież jeszcze lepsza sytuacja. Zagłębie Lubin grało w Pucharze Polski z Wisłą Kraków. „Franz” był pewny, że dostanie łomot, więc w grudniu wykupił sobie wczasy. Tymczasem w 89 minucie rewanżu Maciej Iwański strzelił gola na miarę awansu do następnej rundy. Co zrobił Franio?
I tak poleciał na urlop. W pierwszym meczu, z Polonią Warszawa, Zagłębie przegrało 0:1 (u siebie), a na ławce siedział asystent Smudy. Sam „Franz” zjawił się dopiero na drugim spotkaniu. Opalony.
Wychodzi na to, że w filozofii futbolu Franza Smudy najważniejsza jest regeneracja!