Nie jest jakimś przełomowym odkryciem, że na Euro 2016 większość wyników robi się uważną grą defensywną. Wystarczy spojrzeć na sukcesy w grupie obu Irlandii, Islandii, na kompletną neutralizację Belgii przez Włochów. Długo słychać było narzekania – mało goli, mało mięsa, zamiast tego ogrom wybić na aut i fauli w kole środkowym. I ja w sumie ten chór rozumiałem. Sam stękałem, że przesuwanie formacji i ta słynna odbudowa po stracie piłki to sympatyczny smaczek, ale nic nie zastąpi goli, asyst, parad bramkarskich.
W tym zalewie kunktatorstwa na plus wyróżniali się od początku reprezentanci Węgier. Właściwie od pierwszego meczu z Austrią, jako jedyny z murowanych kandydatów do szybkiego powrotu do domu, wyszli na mecz… może nie ofensywnie, ale normalnie. Żadnych zasieków. Żadnej trójki stoperów wspomaganej dwoma defensywnymi pomocnikami.
Właściwie już tym pierwszym meczem wywalczyli sobie dozgonne miejsce w sercach węgierskich kibiców. Jeszcze niedawno ich piłka była w totalnym rozkładzie, wyniki takie jak 1:8 z Holandią nie były wcale szczególnym wyjątkiem. 0:3 ze znienawidzonymi sąsiadami z Rumunii w 2010 roku, męczarnie nawet w meczach z Luksemburgiem czy Wyspami Owczymi (1:0 i 1:0), tragiczna liga, tragiczna kadra. Ostatni awans na wielką imprezę trzydzieści lat temu, ostatnie sukcesy tak naprawdę na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
I nagle nie tylko awans, ale i zwycięstwo w pierwszym meczu. Ba, nie tylko zwycięstwo w pierwszym meczu, ale naprawdę przyzwoita gra. Z Islandią było to samo. Gdy zaczęło być naprawdę gorąco, Bernd Storck nie wahał się wpuścić trzech napastników, atakować frontalnie, z taktyką “gung-ho” w ustawieniach. Portugalia? Znów, po co się barykadować, po co psuć grę. Lepiej iść na wymianę ciosów, co poskutkowało najlepszym meczem tych mistrzostw.
Wśród Polaków już na wejściu bratankowie robili furorę – nie tylko z uwagi na koszulki “Polak, Węgier”, nie tylko z uwagi na coraz więcej gestów wzajemnego szacunku i przyjaźni, ale i przez kształt zespołu. W bramce Kiraly, ktoś rzucił, że zamiast podświetlać wieżę Eiffla w węgierskie barwy, należało ubrać jej cztery “nogi” w bawełniane dresy w kolorze szary melanż. Obrona z Polski, skrzydło z Polski, na ławce król strzelców Ekstraklasy. Jeśli nie wspierać ich przez wzgląd na historię – to na kibiców. Jeśli nie z uwagi na kibiców – to na korzyści klubów naszej ligi, którzy za każdy dzień Węgrów na Euro otrzymywali wypłatę od UEFA.
I z każdą minutą na turnieju tej sympatii było więcej. Apogeum? Wczoraj, gdy docenić ich fantazję musiał każdy, kto widział poprzednie mecze 1/8 finału. Nie ma wątpliwości, że Belgowie byli o dwie klasy lepsi. Nie ma wątpliwości, że byli skuteczniejsi, szybsi, mieli więcej okazji, więcej z gry, że zniszczyli bratanków pod każdym względem. Ale kto oglądał 116 minut Portugalii z Chorwacją, gdy żadna z drużyn nie oddała celnego strzału, kto oglądał pierwszą połowę w wykonaniu Walijczyków, którzy też ani razu nie trafili w bramkę rywali – musiał docenić Dzsudzsaka i spółkę.
Jako jedyni z “underdogów”, jako jedyni skazywani na pożarcie, nie poprzestali na uważnej defensywie. Chorwaci pierwszy zdecydowany atak wyprowadzili w 116. minucie, Węgrzy już po kwadransie dwukrotnie zmuszali do interwencji Courtois. Cztery bramki w sieci to wyłącznie wynik ich coraz mocniejszego odkrywania się, które – przy odrobinie szczęścia i dokładności – powinno skończyć się przynajmniej dwiema bramkami. Sam fakt, ile razy belgijski bramkarz musiał interweniować dużo mówi o węgierskim planie na ten mecz.
Matematyka jest bezlitosna – Węgrzy oddali trzy razy więcej celnych strzałów w 90 minut, niż Chorwaci i Portugalczycy razem wzięci przez dwie godziny gry. Oczywiście swój wielki mecz grał też Kiraly, który żegnał się w sposób naprawdę przepiękny, raz po raz ratując Węgrów przed utratą kolejnych goli.
Ale na pochwały zasługuje cały zespół. Kibice doskonale bawiący się do pierwszej do ostatniej minuty. Całe Węgry, które pokazały “trochę polotu i finezji” na tych “smutnych jak pizda” mistrzostwach. Trochę odwagi na mistrzostwach asekuracji. Jeśli odpadać z murowanym faworytem – to tylko po walce. A że nic nie wpadło i wynik wygląda jak blamaż? Budapeszt wybaczy. Już wybaczył.
***
Chyba się starzeję. Jako odwieczny nienawistnik Leo Messiego powinienem dzisiaj przeżywać jeden z najlepszych momentów sezonu – zawodnik, który od lat działa mi na nerwy, wreszcie pokonany, ukarany żółtą kartką za symulowanie, niewykorzystujący swojej “jedenastki” w serii rzutów karnych. Chwilę później ogłasza, że kończy karierę reprezentacyjną, że nie spróbuje w Rosji dogonić legendy Maradony, że kapituluje w walce o ten ostatni brakujący element w tej idealnej karierze. Że na zawsze zostawi swoim przeciwnikom furtkę do podważania jego wielkości.
Tak, jak zwykle, z przyzwyczajenia, kibicowałem przeciwnikom Argentyny, tak jak zazwyczaj kibicuję przeciwnikom Barcelony. Ale te obrazki, jeden z najlepszych piłkarzy w historii tego pięknego sportu, autor tylu genialnych bramek i tylu fantastycznych akcji, kompletnie złamany, zapłakany i rozbity… To nie mogło cieszyć nawet najbardziej zajadłych krytyków Messiego. Tak jak Stephen Curry, jeden z architektów rekordu 73-9 w wykonaniu Golden State Warriors wywoływał smutek u tych, którzy widzieli jak przegrywa pierścień w tym sezonie, tak i Messi musiał wzruszyć.
Po raz pierwszy od spadku Widzewa w 2008 roku, gdy przeżyłem srogi zawód bezskutecznie szukając w terminarzu na kolejny sezon derbowego dwumeczu, poczułem jak ważne jest w sporcie mieć kogoś, kogo się szczerze nie lubi.
Jest jednak i dobra informacja. Po negatywnym dla Messiego rozstrzygnięciu finału Copa America Michał Pazdan ma już otwarte bramki na autostradzie po Złotą Piłkę 2016.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK