Najpiękniejsze chwile zrodziły się z najbrzydszego futbolu. Najcudowniejsze obrazki były konsekwencją meczów najsłabszych drużyn. Najmocniejsze chwile tych mistrzostw dało nam zamknięcie grupy, z której żaden z zespołów raczej nie ma szans choćby na ćwierćfinał. Grupa F. Grupa życia. Wyszydzana, wyśmiewana, lekceważona, dała całemu światu tyle radości, że choćby w finale sam Gigi Buffon wykonał hymn bez podkładu wisząc na poprzeczce – będzie ciężko to przebić.
Z każdą minutą otwierałem oczy coraz szerzej. Najpierw gol dla Węgier, wiecie, tej reprezentacji, której połowa defensywy to goście z Ekstraklasy, a bramkarz to 40-latek w dresach “bezrobotniczkach”. Niesamowite ukoronowanie tego wspaniałego dla nich turnieju. Węgry, goście skazywani na pożarcie, którym wielu odmawiało udziału w tej imprezie, są po dwóch meczach w tak komfortowej sytuacji, że oszczędzają Kadara (KADARA!) na 1/8 finału. I grając tym zrotowanym składem – gonią Portugalczyków aż miło.
Ale po drugiej stronie jest jeszcze fajniejsza historia. Cristiano Ronaldo przez ostatnie tygodnie stał się niemal wrogiem publicznym. Najpierw plotki, że nie chciał podziękować Islandczykom i nie wymienił się koszulkami (potem okazało się, że jednak się wymienił). Ciśnięcie tym dzielnym wyspiarzom, że mają “małą mentalność”. Chwilę później – makabryczny mecz z Austrią, ukoronowany zmarnowanym rzutem karnym. Przed ostatnim meczem – wyrzucenie reporterowi mikrofonu do rzeki, za pomówienia ze strony jego gazety, ale i po pytaniu kompletnie neutralnym. Brakowało jeszcze, żeby przejechał zakonnicę na pasach, że pojadę tutaj klasykiem.
I nagle – wreszcie ten kozacki, ten najlepszy Ronaldo. Ta najdoskonalsza z jego wersji. Wciąż machająca łapami, wciąż gotowa udusić każdego z drużyny, kto ośmieli się niecelnie podać. Ale jednocześnie w tej obsesji perfekcjonizmu tak wiele wymagający od siebie. Asysta? Cudo, przecięcie dwóch linii. Potem dwa gole, ten pierwszy tak piękny, że chyba już ładniejszy na turnieju nie padnie. CR7 znów w wersji chorobliwie ambitnej, do przesady wymagającej, ale i tak efektownej, że ciężko było oderwać wzrok od meczu.
Razem z gwizdkiem pisałem – jako kibic reprezentacji Węgier i Ronaldo chciałbym 4:3 i hat-trick tego ostatniego. Dostałem danie niemal równie smaczne. A przecież trzeba tutaj też dodać choćby tę fotkę Dzsudzsaka (a właściwie FotoPyKa).
Trzeba dodać, że ten Dzsudzsak biegał z megafonem i koszulką “Ultras Hungary”. Trzeba dodać to podanie Kiraly’a.
I gdy wydawało się, że już nic nie jest w stanie przebić Węgrów i Portugalczyków, mistycznego odrodzenia opalonego perfekcjonisty i równie niewyobrażalnego sukcesu bratanków, na scenę wjechali Islandczycy. Z golem w doliczonym czasie gry, podczas którego ich komentator w jakiś zagadkowy sposób wrócił do czasów mutacji. Nie wklejam nawet linka, widzieliście i słyszeliście to od wczoraj jakieś pięć tysięcy razy. Potem fotki z trybun, z kibicami, z dzieciakami, wreszcie złota wypowiedź jednego z nich: czy możemy namieszać? Jak najbardziej, w końcu nasz kraj jest wielkości Leicester.
To wszystko zwyczajnie nie miało prawa się zdarzyć. A jednak, wczoraj widziałem na własne oczy, a Ćwiąki obecny na miejscu potwierdził, że to nie był żaden teatr ani film z Hollywood.
Legendarne dosłowne tłumaczenie Fergusona, “futbol, krwawe piekło” dziś trzeba zmienić na jakieś “balsamiczne niebo”, albo inne “niebiańskie przestworza”.
Lub zostać przy oryginale. Cholera jasna, jakie to piękne.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. FotoPyK