Jedni powiedzą: przereklamowany gwiazdorek, który skuteczny był tylko w machaniu łapami i strofowaniu młodszych kolegów. Zamiast strzelać bramki – uciekał w „bezpieczne” sektory boiska, czyli gdzieś do boku pola karnego, albo tuż przed nie. Drudzy skontrują: tacy magicy – mający to coś, ten boski pierwiastek – trafiają do nas incydentalnie. Raz na trzystu ze szrotu i kolejne trzystu wyrobników. Swoją niekonwencjonalnością dodawał kolorytu tej smutnej jak pomidorowa lidze.
I jedni, i drudzy będą mieli rację.
Na tego gościa chciało się przychodzić, zapełniał stadiony, ale czy razem z fajerwerkami szła w parze efektywność? Ljubo spędził przy Łazienkowskiej w Warszawie dwa sezony. Celowo skreślamy Łazienkowską – to było tylko jedno z miejsc, w których bywał najchętniej. Oprócz niego była przecież cała gama lokali, do których można się udać. I bynajmniej nie mowa o lokalach z fitnessem czy bezglutenowym jedzeniem.
Wszedł w ligę z przytupem, tak samo się z nią pożegnał. Razem z Miro Radoviciem został przyłapany przez prezesa Leśnodorskiego na tym jak nieco przedwcześnie zaczął opijać zdobycie Pucharu Polski. Należało się trochę luzu? Może i tak, ale kiedy za trzy dni masz ważny ligowy mecz, czasem lepiej jednak zachować wstrzemięźliwość. Ljuboja po Warszawie nawyków nie zmienił. Zgadnijcie, za co został pogoniony z Lens.
Brawo. Ale to nie było najtrudniejsze na świecie zadanie.
Ljubo dokładnie pięć lat temu zawitał do Ekstraklasy i… życzymy sobie jak najwięcej takich piłkarzy na naszym podwórku. Charyzmatyczny ananas, który w dodatku potrafi opuścić nasze szczęki do podłogi – bierzemy każdego w ciemno.