Trudno o większą przepaść, niż w ciągu jednego dnia przenieść się z Nicei do Marsylii. Nicea: tak pięknie, że człowiek ma ochotę rzucić to wszystko i zostać na plaży, handlować tu klapkami, sprowadzić rodzinę by ci wprowadzili modę na parawany. A potem Marsylia i unoszącą się nad miastem atmosfera niepokoju. Z raju na ziemi prosto w miejsce, które w każdej sekundzie przypomina ci, że tutaj może zdarzyć się coś, czego nie przewidział żaden scenariusz UEFA – coś złego.
Smród, jaki panuje w mieście, jest nie do opisania, w niektórych miejscach zatyka. Czujesz się, jakby ktoś zbudował miasto wewnątrz największego dworcowego szaletu świata. Obrazu dopełniają walające się wszędzie śmieci, a za ścieżkę dźwiękową robi mieszanka kibicowskich trąb i sygnałów policyjnych – w pewnym momencie mija mnie arab, który te sygnały do siebie przedrzeźnia „Euee! Euee! Euee!” jakby się z nich śmiał.
Nie ma chyba w tym mieście budynku, który nie zostałby poświęcony graffitti. Popularnością cieszą się symbole anarchistów, a także bogate zdobienia sprejem na budynkach związanych z władzą. Idę, mijam koczującą na ulicy rodzinę cyganów, stary cygan pogryza słonecznik, kilka metrów kwadratowych chodnika pokryto gęsto łuskami. Idę dalej, kwietniki i klomby zmieniły się w sralnię dla psów, popielniczki, nawet na najbardziej reprezentatywnej ulicy. Wreszcie zsunięta do połowy brudna sklepowa roleta, ale za którą nie ma sklepu, nie ma salonu tatuażysty, nie ma czegokolwiek, co dałoby się łatwo opisać: to jakieś kuriozum z filmu Davida Lyncha. Mrok, biurowy fotel po środku, obok leżanka, na której śpi bezdomny.
Zdjęcia nie robię, bo tu w ogóle od początku muszę uważać – to już nie Stade de France, gdzie Francuzi i Rumuni sami pozowali do zdjęć. Tutaj ledwo po opuszczeniu parkingu i drugiej fotce zaczynają wytykać mnie palcem, a wątpię, by dlatego, że są wiernymi czytelnikami Weszło.
Temu drzewu poniżej nie posłużyła dieta kiepowa
Tak, Marsylia błyskawicznie wprowadza w trudno dający się opisać stan niepokoju. Sama dałaby sobie z tym radę, a jeszcze człowiek został nakarmiony krwawymi zdjęciami bójek Rosjan, Anglików i fanów Olympique, regularną jatką, bitwą na krzesła.
Nie da się ukryć: futbolowi bogowie mieli nastrój na czarny humor, gdy wybrali Rosję i Anglię do gry właśnie w Marsylii.
***
– Can i smoke here? Outside?
Francuski ochroniarz w ojczystym języku przekonuje, że nie szprecha po angielsku, ale na migi pokazuje, żebym szedł sobie zapalić, tylko się z tym nie obnosił.
Za chwilę przychodzi inny i wygania mnie oraz dwóch rosyjskich dziennikarzy.
Trochę dziwiły mnie opowieści kolegów, którzy narzekali jak ciężko się dogadać z Francuzami. Myślałem: mit! Stereotyp! Jasne, widziałem jak się wpieniali, jak przez niekompetencję Francuzów potrafili nawet stracić kasę, ale przecież chodziłem po Paryżu. Przecież zagadywałem, przecież prosiłem o pomoc, przecież dziewięćdziesiąt procent osób odpowiadało mi sensowną angielszczyzną.
Ale w Marsylii jest kaplica. Nie dogadasz się ze stewardem, nie dogadasz się z kelnerką, nie dogadasz się z facetem sprawdzającym twoją torbę, nie dogadasz się z nikim.
Nawet na parkingu nazwy są wyłącznie po francusku. Jakieś przydatne dla wszystkich poza Francuzami „Exit”? A walcie się, nasz język jest lepszy, nikt wam nie bronił się go uczyć. Po całym dniu w Marsylii mam przeczucie graniczące z pewnością: dla nich uczyć się angielskiego to ujma. To tak, jakby uznać wyższość Anglików, a na to sobie nie pozwolą.
***
Pod stadionem ruskie i angielskie hordy ramie w ramię maszerują na stadion. Wszędzie walają się puszki i kubki po browarach, ruska wódka nie należy do rzadkości – wygląda, jakby tu się zdarzyła jakaś alkoholowa apokalipsa, a są jeszcze zgniłe owoce, paczki po wszystkim, nawet kopciuszek przewinął się dzisiaj przez Marsylię i zgubił pantofelek.
Wśród kibiców zjawia się rosyjska odpowiedź na kapitana Amerykę: Kapitan Związek Radziecki. Jest dywan z wizerunkiem Lenina, są też Anglicy śpiewający „OOO, JAMIE VARDY. HE’S BETTER THAN ZIDANE!”, flagi CCCP należą do normy. Koniki nawet trąby wykorzystują by zachęcić do kupna biletów last minute, ale nie widziałem by choć jeden dobił targu. Policjanci w siłach potężnych, znacznie większych niż wczoraj na Stade de France: mijam czterech, widzę jak uważnie obserwują nachlanego Anglika stojącego kilkanaście metrów od nich, ledwo trzymającego się na nogach.
Groźnie wygląda tylko reanimacja jednego z brytoli, ale nie ma śladów pobicia. Na oko wypił o dziesięć carlsbergów za dużo i tyle. Wraca do świata przytomnych, później spotkam go w barze: „I had a ticket to a game! Don’t know what happened. Maybe sun” tłumaczy, a potem zamawia drinka dla kurażu.
***
– You closing?
– No! Just cleaning! We’ll be open later. I’m scared to be honest.
Ten bar ma dwugodzinną przerwę, chłopaki sprzątają, zbroją się w odwagę na przyjęcie kilkudziesięciu tysięcy chcących się porządnie nachlać kibiców. Nie wszyscy jednak zamierzają mierzyć się z tym wyzwaniem: próbuję wejść do pijalni, za ramię łapie czarnoskóry ochroniarz. Zamykają. I kilku innych obok również. Korzystają z tego, że przez chwilę ulice są wymarłe, by się zwinąć.
Ale znajduję opustoszały bar z przypiętymi do drzwi balonami w barwach rosyjskiej flagi, do którego jeszcze parę kwadransów temu nie dałbym rady się wcisnąć. Wewnątrz kilka osób, widownię dopełniają bezdomni oglądający zza witryny.
W pewnym momencie dziewczynka próbuje zabrać balony. Jakaś Rosjanka krzyczy, przybiega – gdzie, zostaw, to nasz symbol tutaj! Ale po chwili wraca jej rozum. To tylko dziecko. Sama odpina balony i wręcza małej.
Tymczasem znajduje się chętna na mój euro plecak. Rzuca mi z cztery zdania po francusku, na co elokwentnie odpowiadam „what?”. Pyta więc już po angielsku, gdzie go kupiłem – nie powiem, zaskoczyła mnie, myślałem już, że u marsylczyków panuje niepisany zakaz wyrażania się w języku innym niż francuski. Próba odbicia plecaka naturalnie jest nieudana, to już wierny towarzysz broni.
***
Pod stadionem atmosfera oczekiwania. Gdy nagle stadion ryknie, sam myślę: o, pewnie końcowy gwizdek, Anglicy świętują. A więc zaraz tu będą. Tak czy inaczej jest napięcie. Dość się działo wcześniej na mieście, by teraz lekceważyć kilkadziesiąt tysięcy wspólnie zgromadzonych Rosjan i Anglików. Policja zgromadziła naprawdę poważne siły (zresztą, stacje telewizyjne też), ale nie wydaje mi się, by była dość liczna, aby opanować dziesiątki tysięcy ludzi.
Zresztą, czy to w ogóle możliwe? Jakim kosztem?
Póki tam byłem – nic złego się nie działo. Może Marsylia powinna wynająć mnie do ochrony turnieju, za przewozy helikopterem i pięciogwiazdkowy hotel do końca mistrzostw jestem skłonny się zastanowić.
Teraz widzę, że pierwsze iskry poszły na stadionie (a więc gdzie mnie nie było!). Teraz i pod nim może być różnie. Wybierać się tak od razu nie zamierzam – sorry, ja mam ślub w sierpniu, a nie ambicje zostania korespondentem wojennym.
Niemniej jeśli będzie potrzebny epilog tej historii, to otrzymacie go. Mam jednak nadzieję, że nie będzie potrzebny.
Leszek Milewski