Euro, Francja, reprezentacja, Lewandowski, Milik, Szczęsny, Krychowiak i tak by można wymieniać w nieskończoność tagi artykułów, które w ostatnim czasie zasypują nie tylko polskie strony internetowe. Gorączka Euro jest w pełni zrozumiała bo pierwszy raz od dłuższego czasu śmierdzi sukcesem „Polskich Orłów”, ja sam będąc w Afryce czytam nowinki z aktualnej polskiej stolicy, którą od przyjazdu naszej kadry jest Arłamów. Czekam na Euro we Francji i będę kibicował naszym z jeszcze większą dziecięcą pasją niż podczas France ’98 reprezentacji Brazylii z Ronaldo w składzie. Nie będę miał nic przeciwko, jeżeli Nawałka poprowadzi Lewego i spółkę do wyniku osiągniętego przez Brazylię podczas tamtego turnieju. Tymczasem, jeżeli macie ochotę oderwać się trochę od naszych reprezentacyjnych pupili, zapraszam do afrykańskiej odmiany piłkarskiego życia.
Kontuzja mięśnia czworogłowego, której nabawiłem się na obozie w Namibii niestety okazała się poważniejsza, niż myślałem. Badanie USG wykonane po pierwszej kolejce ligowej wykazało, że mięsień jest uszkodzony na długości dziesięciu centymetrów, w grę wchodziła nawet operacja. Scenariusze pisane przez klub były bardzo ciekawe: może powrót na leczenie do Namibii, może do Brazylii. A może do Polski – pomyślałem – skoro mam być wyłączony z gry to wyleczę się w miejscu, które znam, za pomocą złotych rąk mojego szczecińskiego fizjoterapeuty Piotra Aleksandrowicza. Rozpocząłem działania, ustaliłem wszystko i przedstawiłem w klubie. Moja propozycja okazała się najlepsza dla wszystkich. W ciągu dwóch dni od decyzji leciałem już do Polski, żeby wyleczyć uszkodzony mięsień.
W moim przypadku lot równa się przygoda, nie inaczej było i w tym przypadku. Miałem zaplanowany wylot pierwotnie na godzinę 20:20 linią lotniczą Brussels Airlines. Stawiłem się na lotnisku o godzinie 18:00 i od razu się zaczęło – informacja, że samolot wystartuje o godzinie 2:00 w nocy, ale nie będzie miał miedzylądowania w Kinszasie w Kongo, tylko poleci bezpośrednio do Brukseli, czyli prawdopodobnie zdążę na przesiadkę do Warszawy. Tak by pewnie było gdybyśmy odlecieli o 2:00, ale tak się nie stało. O drugiej to nie było nawet naszego samolotu, który przyleciał o trzeciej z minutami, a ruszyliśmy dopiero o czwartej.
Na lotnisku w Brukseli wylądowaliśmy cztery godziny później, niż było to w planach, co spowodowało, że nie zdążyłem na lot do Warszawy. Już w rękawie – podczas opuszczania samolotu – czekała na mnie pani z Brussels Airlines z nowym biletem na późniejszy lot do Polski i voucherem na obiad do wykorzystania w jednej z lotniskowych restauracji. Lot do Polski odbył się planowo ale za to na taśmie z bagażami zobaczyłem, że moje obie walizki były odstreczowane i pozbawione kłódek. Okazało się że zniknęło kilka rzeczy… No cóż, tak to jest jak się lata z Afryki, kiedy walizki odprawia się dobrych kilka godzin przed lotem. Linie lotnicze są w takich przypadkach hojne, o czym przekonałem się już kilka razy.
Z Warszawy ruszyłem do mojego Kowalewa Pomorskiego, a z Kowalewa do Szczecina, gdzie w Orthosporcie miałem kilka badań i zabieg wykonany przez doktora Macieja Karaczuna. W klinice, w której miałem zabieg, odbywają się w głównej mierze operacje medycyny estetycznej, panuje tam super atmosfera. Anestezjolog zapraszając mnie mnie do konsultacji na temat znieczulenia użył słów: – Panie Jacku zapraszam do gabinetu, porozmawiamy trochę o życiu i o … śmierci.
Trochę mnie przeraził, nie ukrywam. Ustaliliśmy, że będę znieczulony od pasa w dół. Doktor pobrał komórki macierzyste z talerza biodrowego, wykonał punkcję krwiaka z mięśnia czworogłowego i wstrzyknął przygotowaną krew w uszkodzone miejsce. Zabieg udał się idealnie, rano już o własnych siłach poszedłem na śniadanie gdzie wspólnie z paniami po korekcji ust i powiększeniu piersi zjedliśmy pyszny posiłek. Kilka dni po operacji rozpoczęła się rehabilitacja prowadzona przez mojego medycznego guru. Pierwotny plan przewidywał powrót już 31 marca, czyli trzy tygodnie od przylotu, ale szybko go skorygowaliśmy na 26 kwietnia, by całkowicie wyleczyć mięsień. A w międzyczasie ataki w Brukseli wprowadziły chaos do prac belgijskich linii, co przyczyniło się do darmowej zmiany terminu lotu.
Czas w Polsce przebiegał pod dyktando rehabilitacji i poukładania w miarę możliwości spraw na Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy. Wszystko przebiegało zgodnie z planem i teoretycznie mogłem wrócić pod koniec kwietnia do Angoli. Władze klubu chciały jednak, żebym wrócił w dobrej formie fizycznej, gotowy do treningu z drużyną, więc zgodziły się, aby ten okres wprowadzający odbył się jeszcze w Polsce. Ostateczny termin wylotu został ustalony na 10 maja. Co ciekawe, dokładnie w dniu podjęcia takiej decyzji otrzymałem maila od biura podróży, które rezerwowało mi bilet w obie strony o takiej treści:
Panie Jacku, nad pana biletem ciąży jakieś fatum, lot 26 kwietnia do Brukseli został odwołany. Co robimy?
Hmm, pomyślałem, że to świetna wiadomość bo może po raz kolejny uda się zmienić termin bez konieczności uiszczenia dodatkowych opłat. Finalnie tak właśnie się stało, ale towarzyszyła temu interesująca historia. Jak wspominałem wcześniej, w moim przypadku lot oznacza przygodę. Okazało się, że przez ataki terrorystyczna Brussels Airlines przejęło zarządzanie nad wszystkimi rezerwacjami i moje biuro podróży nie miało do niej wglądu.
Telefonicznie udało im się zmienić datę podróży na 10 maja, co widziałem na własne oczy za pośrednictwem strony internetowej checkmytrip.com w czwartek poprzedzający wtorkowy lot. Na potwierdzenie zrobiłem nawet screeny i zachowałem w telefonie. Poniedziałek, czyli dzień przed wylotem, był bardzo intensywny, jak to zwykle w takich przypadkach. We wtorek już o 6:35 pierwszy lot, czyli na lotnisku trzeba być najpóźniej o piątej. A ja o godzinie 16:00, czyli prawie piętnaście godzin przed podróżą, odbieram telefon z biura podróży z zapytaniem:
– Witam, Panie Jacku ma pan rezerwacje na jutrzejszy lot?
– Jak to, to pan mnie pyta? Przecież to wy ją robiliście.
– No tak, tylko my ją widzieliśmy do soboty, teraz już jej nie ma. Myśleliśmy że linia lotnicza przesłała panu nowy bilet.
– Nie nic nie dostałem, ale sprawdzałem w internecie i rezerwacja na lot 10 maja jest potwierdzona.
– Kiedy pan to widział?
– W czwartek.
– To proszę sprawdzić czy nadal jest widoczna i skontaktować się z nami.
Pożegnaliśmy się po czym natychmiast sprawdziłem status biletu. Okazało się, że nie ma nic, tylko informacje o locie, którym przyleciałem do Polski. I co teraz? Zadzwoniłem do biura, polecili skontaktować się bezpośrednio z liniami, których biuro i jakikolwiek kontakt jest tylko w Brukseli – albo po francusku albo po angielsku. Zadzwoniłem, żeby wyjaśnić nieporozumienie, a miła pani powiedziała, że w ciągu 30 minut wyśle mi nowy bilet na maila. Czyli do 17:15 sprawa powinna być rozwiązana. Ale to by było zbyt proste. Mail do 18 nie dotarł, więc poczułem, że trzeba zadzwonić jeszcze raz. Tym razem usłyszałem od innego pracownika, że to biuro podróży ma się zająć zmianą terminu.
Wytłumaczyłem mu wszystko już lekko poirytowany brakiem profesjonalizmu. Zapowiedział, że przedstawi sprawę swojemu kierownikowi i ten – oczywiście – jeszcze dzisiaj skontaktuje się ze mną. Czekałem cierpliwie do 19:07 i nic, już mocno wkurzony wybrałem zagraniczny numer po raz kolejny, a tam informacja:
– prosimy o kontakt w godzinach pracy biura Brussels Airlines w godzinach od 7:00 do 19:00.
Myślałem, że wyjdę z siebie, myślałem że takie sytuacje w Europie, w poważnej, globalnej firmie są niemożliwe i w ogóle zdarzają się tylko w Afryce. A jednak niektórym Europejczykom profesjonalizm, solidność i dbanie o dobre imię firmy są tak obce, jak elektryczność w afrykańskiej wiosce na prowincji. Co teraz? Przecież jak zadzwonię do klubu, że po raz trzeci zmieniam termin powrotu, to pomyślą, że jakiś niepoważny człowiek ze mnie. Ale co mam zrobić? Przecież bez biletu nie wejdę na pokład.
Po konsultacji z biurem podróży niestety musiałem uznać moc siły wyższej i poczekać do wtorku na kolejne ruchy, byłem mega zmęczony i poirytowany zaistniałą sytuacją. Wróciłem do domu około 21:30, marzyłem o kąpieli i śnie. Musiałem jeszcze poinformować prezesa klubu o zmianie planów. Przed wykonaniem telefonu do Afryki postanowiłem zerknąć na stronę rezerwacji czy może jednak coś się zmieniło. I co? Zmieniło się, rezerwacja na 6:35 na wylot z Warszawy, a później do Luandy ukazała się moim oczom. Uczucie, jakie mnie ogarnęło, było lekko mówiąc dziwne. Osiem godzin przed wylotem z Warszawy, niespakowany, zmęczony i poirytowany, siedziałem w Toruniu i zastanawiałem się, co robić? Zabrałem się do pakowania, godzinka drzemki i w towarzystwie brata oraz mojej Księżniczki ruszyliśmy w stronę Warszawy. Od tej pory wszystko przebiegało już planowo, a nawet lepiej – byłem tak zmęczony, że zasnąłem w samolocie, zanim wystartowaliśmy.
W Luandzie przywitał mnie mój przyjaciel Edi, podrzucił do domu i natychmiast uderzyła mnie afrykańska rzeczywistość – brak wody w kranie i trzy godziny bez prądu. Na szczęście pomoc domowa zaopatrzyła mnie w kilka baniek z wodą. Następnego dnia zacząłem już treningi z drużyną, ale na spokojnie, żeby dać sobie czas na aklimatyzację i regeneracje po podróży. W międzyczasie miałem zajścia z pięćdziesięciotrzyletnim trenerem od przygotowania fizycznego, który wygląda na plaży nad oceanem wygląda maksymalnie na trzy dychy. Graliśmy w siatkonogę, biegaliśmy i korzystaliśmy z naturalnej kąpieli solankowej. Po dwóch i pół tygodnia od przylotu otrzymałem pierwsze powołanie na mecz na wyjazdowe spotkanie ligowe. Czułem, że wszystko wraca na swoje tory.
W piątek, 27 maja stawiliśmy się na krajowym lotnisku w Luandzie, gdzie ku mojemu ogromnemu zdziwieniu spotkałem mojego kompana z mieszkania z Lobito Wilsona, który obecnie występuje również w Progresso, tyle że Lunda Sul czyli na diamentowej prowincji. Później niespodziewanie dołączył do nas prezes Academiki. Wróciły wspomnienia z poprzedniego angolskiego klubu. Razem z drużyną Wilsona polecieliśmy do prowincji Bengela, do której należy również Lobito. Drużyna mojego przyjaciela grała tam mecz i opuściła samolot, a my dalej ruszyliśmy w podróż. Po wylądowaniu czekała nas jeszcze czterogodzinna podróż autokarem po solidnej asfaltowej drodze, ale tylko w większej części. Godzinę trasy spędziliśmy jadąc po piaskowej drodze, podziurawionej jak ser szwajcarski. Po zmroku tubylcy mieszkający w dziczy uatrakcyjnili nam podróż widokami palącej się trawy wzdłuż dużej części trasy – takie widoki tylko na czarnym lądzie.
Do celu dotarliśmy o 21:30, bardzo wyczerpani całą podróżą. Nad ranem obudził mnie nieodparty przymus skorzystania z toalety, niestety leciało i górą i dołem, i tak do godziny 11:00. Myślałem że umrę, tylko leżałem i spałem. Po przyjęciu medykamentów zaczęło się poprawiać, myślałem, że powrót na boisko będzie trzeba przełożyć na następna kolejkę. Trener jednak poprosił, żebym usiadł na ławce. Mecz rozpoczął się o godzinie 15:00. Cały czas się nawadniałem i czułem w miarę normalnie, przegrywaliśmy 1-0 i byłem jedynym ofensywnym zawodnikiem w rezerwie. Trener w 55. minucie meczu wysłał mnie na rozgrzewkę, czułem się super, głowa, adrenalina i chęć powrotu do gry zwyciężyły wszystko i wszedłem na boisko w 70. minucie. Rozegrałem solidne 20 minut, na dowód czego trener powiedział po meczu, że powinien mnie wpuścić wcześniej. Cały mecz niestety przegraliśmy 0-1. Po spotkaniu czterogodzinny powrót do hotelu w miejscowości, z której mieliśmy polecieć do Luandy na drugi dzień. Niestety okazało się, że polecimy jeszcze dzień później. Miałem czas, żeby zwiedzić kolejna angolską prowincję Lunda Sul w której panuje spokój i porządek. Diamenty można kupić na ulicy, ale za to jest tylko jeden supermarket.
W momencie kiedy piszę ten tekst startujemy właśnie z lotniska w Saurimo. Wracam do gry i mam mnóstwo motywacji, aby powalczyć o wysokie miejsce z Progresso i zdobyć dla tego klubu wiele bramek. Myślę że najgorsze jest już za mną. Po burzy trzeba rozdmuchać chmury, a słońce rozświetli drogę do sukcesu.
Pozdrawiam znad chmur,
Jacek Magdziński
facebook.com/jacekmagdzinskifanpage/