Wyobraźmy sobie następującą sytuację – piwnica, półmrok, kilka krzeseł ustawionych w okręgu, a na nich Dominik Furman, Mateusz Piątkowski, Piotr Malarczyk i kilku innych piłkarzy regularnie grzejących ławę w zagranicznych klubach. Nagle otwierają się drzwi i do pomieszczenia wchodzi elegancki mężczyzna w marynarce z logiem PZPN-u, od którego bije spokój i pewność siebie. Staje pośrodku zgromadzonych i mówi: – Cześć, nazywam się Filip Starzyński i do niedawna byłem nałogowym ławkowiczem. Byłem taki jak wy.
Przytoczona sytuacja, może dosyć absurdalna, ma swoją wymowę. Historia Filipa Starzyńskiego może dziś być promykiem nadziei dla każdego piłkarza, który aktualnie nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. Cztery miesiące – tyle wystarczy, by całkowicie odmienić swoją karierę, przejść drogę od zera do bohatera. Jeszcze w styczniu Starzyński był całkowicie schowany w szafie. Dziś znalazł się wśród 23 najlepszych polskich piłkarzy, i to w najsilniejszej od lat reprezentacji Adama Nawałki.
Cofnijmy się na chwilę do stycznia tego roku, kiedy to Starzyński reprezentował barwy Lokeren, czyli przeciętniaka z wcale nie takiej mocnej ligi belgijskiej. Przez pół roku udało mu się rozegrać jedynie 342 minuty w lidze, podczas których tylko raz zapisał się w protokole sędziowskim. Było to w meczu z Kortrijk, w którym wszedł na boisko w 86. minucie gry, po czym od razu obejrzał żółtą kartkę. A po kolejnych 60 sekundach zobaczył kolejne żółtko i musiał opuścić boisko.
W styczniu nie tylko sytuacja Starzyńskiego była dramatyczna, ale także – jak mogło się wtedy wydawać – jego decyzja. Półroczne wypożyczenie do zajmującego siódmą pozycję w Ekstraklasie beniaminka wyglądało na akt rozpaczy. Tymczasem okazało się, że nic lepszego nie mogło spotkać zarówno piłkarza, jak i klub. Ich wspólna ścieżka zakończyła się awansem Zagłębia do europejskich pucharów, brązowym medalem, a także czwartym miejscem Filipa w głosowaniu ligowców na najlepszego piłkarza sezonu. Ale największe wrażenie robią liczby pomocnika: szesnaście meczów, trzy gole, dziewięć asyst i trzy kluczowe podania. Innymi słowy, Starzyński w szesnastu spotkaniach wypracował piętnaście bramek.
Do tego dołożył jeszcze trafienie w towarzyskim meczu reprezentacji z Finlandią oraz wykonał dobrą robotę w Arłamowie. A teraz pojedzie z drużyną do Francji i – kto wie – być może dostanie swoją szansę także na boisku. Kolejny cel Starzyńskiego jest bardzo wyraźny i zdaje się być na wyciągnięcie ręki. A jeszcze na początku roku dzieliły go od niego kosmiczne odległości.
Przypadek Starzyńskiego pokazuje też, jak wiele w piłce nożnej znaczy kilka miesięcy. I to nie tylko w pozytywnym sensie. Skoro na przestrzeni jednej rundy można trafić z piekła do nieba, to znaczy, że w tym samym czasie można też przebyć drogę w drugą stronę. Innymi słowy, przykład ofensywnego pomocnika reprezentacji Polski może być dla innych nadzieją, ale też przestrogą. W futbolu po prostu nie ma rzeczy trwałych. I chyba nie ma też niczego mniej istotnego niż forma piłkarza sprzed kilku miesięcy.
Fot. FotoPyK