O tym, jak długą, krętą i bolesną drogę przeszła Wisła Płock, by wrócić do elity. O trudnych początkach pracy w drugoligowym klubie, w którym nie było ani pieniędzy, ani zespołu, ani sponsorów. O falstarcie w obecnych rozgrywkach, histerii i sugestiach, by zwolnić Marcina Kaczmarka lub powołać dyrektora sportowego, który służyłby za straszaka na trenera. O możliwej rozbiórce zimą, chętnych na Arkadiusza Recę Belgach czy ofercie z Lechii dla trenera. No i przede wszystkim – o kompletnie niefunkcjonalnym, przestarzałym stadionie i Orlenie, który sponsoruje szczypiorniaka, a na klub piłkarski od sześciu lat nie dał złotówki… Piotr Tomasik rozmawia z Jackiem Kruszewskim, prezesem Wisły Płock, o wszelkich problemach i perspektywach klubu.
Pamięta pan swój pierwszy dzień pracy w klubie?
Doskonale pamiętam, bo 1 lutego 2011 roku to jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Wcześniej jako trampkarz kopałem w Wiśle, podawałem w trakcie meczów piłkę Janowi Polańczykowi, Bogusławowi Pachelskiemu czy Tadeuszowi Świątkowi. Chciałem być taki jak oni, ale przez problemy zdrowotne za dużo nie pograłem. Z klubem zostałem już jednak na zawsze – najpierw jako mocno zaangażowany fan, później szef stowarzyszenia kibiców. Po latach, widząc, że w klubie dzieje się coraz gorzej, zaproponowałem właścicielom siebie jako pracownika. Ówczesny prezydent miasta na ten ruch się nie zdecydował, ale obecny, Andrzej Nowakowi dał mi szansę. Jako wiceprezes zająłem się początkowo sprawami organizacyjnymi, marketingiem, przyglądając się uważnie pracy Krzysztofa Dmoszyńskiego. To była znakomita szkoła, dzięki której półtora roku później, gdy już zostałem prezesem, wiedziałem wszystko, co powinienem wiedzieć. Początek dla osoby spoza środowiska, zupełnie niedoświadczonego działacza klubowego, był jednak trudny.
Tym bardziej, że wtedy, latem 2012 roku, nie było zespołu, nie było trenera, a klubowa kasa świeciła pustkami.
Wisła spadła ponownie do drugiej ligi. Zespół był w kompletnej rozsypce, odeszło piętnastu piłkarzy, m.in. Krzysiek Kamiński, Szymon Matuszek, Piotr Petasz, Ricardinho czy Kamil Biliński. Nie było nawet zorganizowanego obozu przygotowawczego. Zaczynałem tak naprawdę od zera. Na moją sugestię właściciel powołał na stanowisko wiceprezesa Grzegorza Kępińskiego i to okazało się wtedy bardzo dobrym ruchem. Przetrwaliśmy. Priorytetem było zatrudnienie trenera – mieliśmy różne pomysły, ale zwlekaliśmy, licząc, że trafi się jeszcze ktoś na miarę oczekiwań. I wtedy Olimpia Grudziądz pożegnała się z Marcinem Kaczmarkiem, o którego pracy w Wiśle myślałem już znacznie wcześniej. Wraz z jego przyjściem rozpoczęła się nowa era w historii Wisły. Byliśmy klubem bez zespołu, organizacyjnie absolutnie nieprzygotowanym na sukcesy, ale poukładaliśmy wszystko tak, że karta zaczęła się odwracać.
Pan, obejmując Wisłę, mówił otwarcie, że chce awansować do Ekstraklasy w 2016 roku. To zazwyczaj słowa rzucane na wiatr, a nie spełniające się scenariusze.
Taki był plan, takie były marzenia… W pierwszym sezonie wygraliśmy drugą ligę, choć po kilku pierwszych kolejkach różnej maści znawcy proponowali nam zwolnienie trenera. Rok później byliśmy już najlepszym beniaminkiem, a potem otarliśmy się o Ekstraklasę, walcząc do samego końca z Termaliką. Cel na ten sezon był jasny: awans. Sukces nie był jednak taki oczywisty, bo rywali mieliśmy bardzo silnych pod każdym względem. Naszą wielką siłą było wzajemne zaufanie, szacunek i spokój, chociaż tego spokoju po pewnym czasie zaczęło brakować. Falstart, który zaliczyliśmy w tym sezonie, spowodował niepotrzebne ruchy i nerwowość.
Jakie ruchy?
Nie jest tajemnicą, że zespół, a zwłaszcza trener, był bardzo krytykowany. Były zakusy na zwolnienie Marcina Kaczmarka, przebudowę sztabu szkoleniowego i powołanie dyrektora sportowego, który w przyszłości trenera by zastąpił. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale było bardzo, bardzo nieprzyjemnie.
Czyje to były pomysły?
Stroną sportową zawiadywał były już wiceprezes, który wiosną 2015 r. chciał powołać dyrektora sportowego. Ja uważałem, że w pierwszej lidze taka funkcja jest zbędna. Poronionym pomysłem było to, by przyszedł straszak na trenera Kaczmarka, a histeria w czasie letnich przygotowań, gdy przebudowany zespół dopiero się poznawał, była zupełnie bez sensu… Nie ukrywam, że po porażce z Pogonią Siedlce też się zastanawiałem, czy wszystko jest pod kontrolą, ale po spokojnych rozmowach z trenerami i zespołem wiedziałem, że w końcu przyjdą wyniki. Jestem pewien, że gdyby nerwy z lata i początku rozgrywek nie zostały opanowane, nie byłoby nas dziś w Ekstraklasie. Mimo falstartu, z meczu na mecz wyglądaliśmy coraz lepiej, w końcu zostaliśmy liderem. Zimą zmierzyliśmy się z kolejnym wyzwaniem – utrzymania składu zespołu. Wielu zawodników po raz kolejny wypromowało się w Wiśle i były zakusy, by ich stąd wyciągnąć.
Jaką najwyższą ofertę odrzuciliście?
Najciekawsze były przymiarki z zagranicznego klubu do Arka Recy.
Jaka liga?
Belgijska ekstraklasa. Jednak ani my, ani zawodnik nie chcieliśmy się rozstawać.
A to piłkarz, na którym już wtedy moglibyście zarobić 300-400 tysięcy euro.
Stwierdziliśmy jednak, że zawodnik jest na tyle młody, że jeszcze się tutaj rozwinie, pomoże nam, a przy okazji sam bardziej się wypromuje. Wspólnie z jego menedżerem doszliśmy do wniosku, że czas na skok na tak głęboką wodę jeszcze przyjdzie. Arek jest w Płocku gwiazdą, kibice noszą go na rękach, strzela, asystuje i się rozwija. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się, by wywalczył z Wisłą awans i z nią spróbował sił w Ekstraklasie. Wtedy będzie można zadać pytanie, czy jest gotów, by grać o mistrzostwo Polski lub podjąć rywalizacji w mocnej lidze zagranicznej. Poza tym, za rok jego umiejętności i wartość sportową mogą być znacznie wyższe. Zimą go zatrzymaliśmy, zobaczymy jak będzie teraz.
Odrzuciliście ostatnio ofertę Lecha Poznań?
Z Lecha oficjalnej oferty nie było. Są natomiast z innych klubów Ekstraklasy, w tym z Cracovii. Na razie zajmujemy stanowisko, że Reca nie jest na sprzedaż. Ale tak naprawdę dużo zależy od niego – jeśli będzie bardzo naciskał na transfer, to nie chcemy mieć pracownika z niewolnika. Rok temu nie chcieliśmy puszczać Fabiana Hiszpańskiego, ale on bardzo nalegał na transfer do Podbeskidzia. Nie stanęliśmy mu na drodze, a zawodnik przekonał się szybko, że zaistnienie w Ekstraklasie nie jest proste.
Zimą chodziło jednak nie tylko Recę. Pan nawet otwarcie przyznawał, że istniało bardzo duże ryzyko, że zespół się rozsypie.
Były zakusy też na innych piłkarzy – Damiana Piotrowskiego, Mikołaja Lebedyńskiego, czy młodych Patryka Stępińskiego i Przemka Szymińskiego. Jest jeszcze Seweryn Kiełpin, który puścił najmniej goli w lidze, czy Dimitar Iliev, który potwierdził, że jest klasowym rozgrywającym. Gdybyśmy zimą chcieli zarobić, to moglibyśmy sprzedać połowę składu. Udało się niemałym trudem utrzymać zespół w komplecie, pożegnaliśmy też kilku zawodników bez szans na grę. Nie należy zapominać o trenerze Kaczmarku, który dostał znakomitą ofertę z Lechii – klubu, który kocha, blisko domu i rodziny, w Ekstraklasie, z pięknym stadionem i z nieporównywanie większym wynagrodzeniem. Tuż przed Bożym Narodzeniem było bardzo gorąco…
Ilokrotnie Lechia przebijała waszą ofertę?
Nie znam szczegółów, ale myślę, że byli w stanie zaproponować kilkakrotnie wyższe zarobki i znacznie lepsze warunki pracy niż w Płocku. To był ciężki moment, ale potwierdził, że stanowimy kolektyw. Nie wyobrażałem sobie, że w tym momencie trener może odejść. On sam pokazał klasę i szybko doszliśmy do wniosku, że kończymy rozpoczętą prawie cztery lata temu pracę. Odrzucenie niezwykłej oferty przez Marcina Kaczmarka było też sygnałem dla zawodników, że kapitan zostaje na statku, który nie zbacza z obranego kierunku. To były niezwykle budujące chwile.
Marcin Kaczmarek jest już najdłużej pracującym trenerem w historii Wisły?
W 70-letniej historii Wisły pracowało tu prawie 80. trenerów, a Kaczmarek jest rekordzistą wszech czasów. Jego autorstwem są dwa awanse i kilka rekordów po drodze: najwięcej meczów bez porażki, passa wyjazdów bez porażki czy wygrana z klubami, m.in. na Widzewie, z którymi nigdy wcześniej się to nie udało. Dobrze trafiliśmy, obdarzając trenera zaufaniem, choć po drodze trudnych momentów nie brakowało.
To czas na podwyżkę?
Trener ma kontrakt ważny jeszcze przynajmniej rok, gdzie precyzyjnie określiliśmy jego uposażenie w pierwszej lidze i Ekstraklasie. Pieniądze nigdy nie były jednak problemem. Kaczmarek zasługuje, by zarabiać dobrze i na tyle, na ile będzie na stać, zostanie doceniony.
Mówimy o zimie, gdy drużyna mogła się rozsypać, ale pół roku wcześniej to wy dokonaliście dużej, ryzykownej przebudowy. Dwanaście miesięcy temu do awansu brakło niewiele, w połowie maja byliście wiceliderem, a zaraz nie dość, że straciliście trzech kluczowych piłkarzy, to wymieniliście łącznie dziesięciu zawodników.
To była rewolucja, która wcale nie musiała się skończyć dobrze.
Rewolucję zazwyczaj przeprowadza się wtedy, kiedy nie idzie. A wtedy wydawało się, że idzie.
Stwierdziliśmy, że brak awansu powoduje konieczność przewietrzenia zespołu. Wielu piłkarzy, którzy przyszli wcześniej, nie sprawdziło się, a Krzysiek Janus i Jacek Góralski, dwóch absolutnie podstawowych zawodników, najlepszych w lidze, odchodzili do Ekstraklasy. Janusowi kończył się kontrakt, a Góralski miał wpisaną niewielką w jak na rzeczywistą wartość piłkarza kwotę odstępnego. Obaj nie ukrywali, że w przypadku awansu by zostali. Odszedł też Hiszpański, najlepszy piłkarz Wisły jesienią 2014. Łącznie opuściło nas dziesięciu zawodników i trzeba było budować zespół od nowa. Nigdy nas nie było stać na transfery gotówkowe i ściąganie piłkarzy z określoną już klasą. Sprowadziliśmy więc Maksa Rogalskiego, Wojtka Łuczaka i Dominika Kuna z Ekstraklasy, ale to nie byli piłkarze pełniący pierwszoplanowe role. Znakomitym posunięciem okazało się sprowadzenie Damiana Piotrowskiego, no i oczywiście Recy, który miał też wiele innych ofert. Dziesięć nowych nazwisk w drużynie było dużym ryzykiem i początkowo nie wyglądało to najlepiej, ale nie mogło być inaczej po takich zmianach. Wielu nowych zawodników było kompletnie nieprzygotowanych do sezonu, potrzebowaliśmy czasu. Nie wszyscy to jednak rozumieli, niektórym wydawało się, że sprowadziliśmy gwiazdy, które z marszu będą gromiły rywali.
Po tym, jak odpadliście z Bytovią w Pucharze Polski, mówił pan: „Spokojnie, nic się nie stało, będziemy rozliczać się po sezonie”. Było widać, że presja jest naprawdę duża.
Bo była. Jak mówiłem, zaczęły się nerwowe ruchy, głosy z niektórych, bliskich wtedy klubowi kręgów, że potrzeba gwałtownych roszad i zmian, też nie pomagały. A zawodnicy potrzebowali czasu, by właściwie się przygotować i wkomponować w zespół, trener – by spokojnie wszystko poukładać. Nie zapomnę rozmowy z Maćkiem Bagrowskim, trenerem przygotowania fizycznego, który po porażce z Pogonią powiedział: „Prezesie, jeszcze miesiąc i będziemy noszeni na rękach”. Trudno było w to wówczas uwierzyć, ale zaufałem sztabowi. I zaczęliśmy grać coraz lepiej, efektowniej, strzelać gole i wygrywać. Wiedzieliśmy jednak, że to nie jest ekipa, która musi wejść w cuglach do Ekstraklasy, choć nas na to stać, że nie mamy pozycji Zagłębia sprzed roku. Dlatego zimą tak zależało nam, by wszystkich zatrzymać, uzupełnić zespół i zapewnić jak najlepsze warunki, włącznie z dwoma obozami.
Trener Kaczmarek mówił, że aby pozwolić sobie na dwa zgrupowania, w tym jedno zagraniczne, musi zrezygnować z dwóch piłkarzy. To też pokazuje, w jakich realiach funkcjonowaliście.
No, aż tak źle to nie było. Ale faktycznie Wisła, odkąd Orlen opuścił klub, nigdy nie miała dużych możliwości finansowych. Od czasu, jak płocki koncern przestał nas wspierać, minęło już sześć lat. Większość naszych ruchów transferowych musiała być więc przeprowadzana ostrożnie i z dużym ryzykiem.
No i kierowaliście się też kryterium, by piłkarz był dostępny za darmo.
Raz, że z kartą na ręku. Dwa – żeby chciał w Płocku jeszcze coś osiągnąć. Nie chcieliśmy takich, którzy będą odcinali kupony i funkcjonowali od wypłaty do wypłaty. Chcieliśmy stworzyć ekipę złożoną z ludzi głodnych sukcesu. Janusa, czy Marcina Krzywickiego nikt nie pamiętał, w Mikołaja Lebedyńskiego po wyjeździe zagranicznym mało kto wierzył, Filip Burkhardt miał być zawodnikiem zgranym i z nieciekawą przyszłością, ale od nas wrócił do Ekstraklasy. Przykłady odbudowy piłkarzy w Wiśle w ostatnich latach można by mnożyć. To zasługa i trenerów, i klubu – dobrego w nim klimatu. Trener Kaczmarek pracował z takim materiałem, jaki miał, i – jak sam mówi – wycisnął wiślacką cytrynę kilkakrotnie, wyciągnął z zespołu maksimum.
Jaki najwyższy transfer gotówkowy pan przeprowadził?
Gotówkowych transferów przeprowadzamy niewiele. Kilkadziesiąt tysięcy złotych kosztowało nas wypożyczenie Łysiaka, z którego opcji wykupu nie skorzystaliśmy, a zimą znacznie mniejsze pieniądze trafiły do Chrobrego za transfer definitywny Damian Byrtka. Wcześniej zapłaciliśmy Rozwojowi za Szymińskiego, były też ekwiwalenty, m.in. za Kamila Rozmusa, Damiana Szczepańskiego, czy ostatnio Przemka Lecha.
Nie uważa pan, że taki schemat działania na Ekstraklasę może już nie wystarczyć?
Mam taką świadomość. Rozmawiamy z zawodnikami, którzy mają ważne kontrakty, chcieliby do nas przyjść, ale nadal poruszamy się kwotach niezbyt znaczących na poziomie Ekstraklasy. Nasz budżet, przynajmniej w pierwszej części sezonu, będzie raczej najniższy w lidze.
Na jakim poziomie? Teraz wynosił około siedmiu milionów. 7-8.
Na zapleczu mieliśmy budżet na pierwszy zespół w granicach siedmiu milionów, teraz – powinien wzrosnąć do ok. dziesięciu… Piłkarzy, którzy chcą grać w Wiśle, jest wielu, ale oni też mają swoje, niemałe jak się okazuje oczekiwania finansowe. Nie ukrywam: jest to znaczna bariera. Zapewniam jednak, że nie będzie w klubie kominów płacowych. Trzon zostanie, nie będzie rewolucji personalnej, a tych czterech-pięciu zawodników, którzy do nas trafią, musi pod wieloma względami do nas pasować. Muszą chcieć się tutaj rozwijać, dążyć do sukcesu i mieścić w naszych widełkach finansowych. Oni zazwyczaj mają oferty z innych, bardziej zasobnych finansowo klubów, dlatego naszym trudnym zadaniem jest to, by na mówić ich do gry w Płocku.
Które pytania dzisiaj bardziej pana denerwują? Te o brak sponsora i Orlen czy te o stadion?
Żadne z nich. Oba pytania są bardzo istotne dla dalszego istnienia klubu. Jeśli chcemy, by Wisła się rozwijała, a awans do Ekstraklasy nie był sezonowym sukcesem – trzeba pracować zarówno przy sponsorze strategicznym, jak i stadionie. Osiem tysięcy ludzi, które przyszło na mecz z Zawiszą, nie jest wszystkim, na co nas stać. Gdybyśmy mieli obiekt na poziomie choćby Arki Gdynia, frekwencja byłaby znacznie wyższa. Dziś, wielokrotnie o tym mówiłem, zachęcenie kibiców do przyjścia na stadion jest trudne. Na Ekstraklasę przyjdą zobaczyć najlepszych w kraju piłkarzy, ale jeśli mamy iść do przodu, przyciągać całe rodziny z dziećmi – potrzebujemy nowego obiektu. Na szczęście, są konkretne sygnały, że stadion w najbliższych latach powstanie.
Natomiast z Orlenem rozmawiamy cały czas, na różnych poziomach, ale wciąż nie ma ich definitywnego stanowiska. W ostatnich dniach wystosowaliśmy do prezesa koncernu kolejne pismo z prośbą o sprecyzowanie planów – czy po awansie Orlen jest zainteresowany wspieraniem Wisły, czy nie. Jeśli się nie uda, będziemy szukali sponsorów gdzie indziej. Co prawda na Orlenie świat się nie kończy, ale to nasz naturalny partner, wieloletni dobrodziej, mecenas. Najlepsze czasy klub zawdzięcza wsparciu Orlenu, z którego pieniędzy także zbudowany został stadion, później wyremontowany, powstało sztuczne oświetlenie, podgrzewane boisko, wymienione krzesełka. Co ciekawe, część płocczan nadal myśli, że Orlen nas wspiera, a on nie dał złotówki na Wisłę od sześciu lat. Pomoc finansowa jest, ale tylko dla szczypiornistów, którzy są oddzielnym klubem. Próbowaliśmy namówić do współpracy poprzedni zarząd koncernu, nie inaczej jest z obecnym. W dzisiejszych władzach Orlenu zasiadają płocczanie, także kibice Wisły. Pytanie, czy w powrocie firmy do klubu nie przeszkodzi polityka, bo w nią niestety jesteśmy uwikłani. Orlen to spółka Skarbu Państwa, czyli pełniące dziś władzę w kraju Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem miasta jest Andrzej Nowakowski z Platformy Obywatelskiej. Klub prosi jednak z całą mocą, by nie mieszać go w politykę. Wisła jest dobrem miasta i całego Mazowsza, a nie poszczególnych partii.
Problemem nie jest sponsorowanie piłki ręcznej, a piłki nożnej – jest?
W 2010 roku, kiedy sekcje zostały rozdzielone, zapadły decyzje, że Orlen wspiera tylko piłkarzy ręcznych. Szacunek dla naszych kolegów, którzy co roku grają o mistrzostwo Polski, są w europejskiej czołówce, ale moc futbolu pokazaliśmy 20 maja. Mecz 18. drużyny w kraju z 19., osiem tysięcy widzów na trybunach, tysiące pod ratuszem, wielkie sportowe święto. Tydzień wcześniej piłkarze ręczni grali w Płocku o najwyższe krajowe trofeum – mistrzostwo, ale miasto zupełnie tym wielkim przecież wydarzeniem nie żyło. To, co działo się w mieście po awansie, przeszło do historii Płocka.
Wiem, że futbol w Płocku był przez lata na bardzo niskim poziomie, byliśmy w drugiej lidze, nawet na jej nizinach. Teraz, dzięki wielkiej pracy wielu ludzi, się odbudowaliśmy. To czas, by płocki biznes spojrzał na nas przychylniej, wierzę, że Orlen też to rozumie. Myślę, że o ile nie przeszkodzi polityka, wrócimy do współpracy. Jeśli nie, to poszukamy u innych źródeł, również w branży paliwowej. Musimy to robić, by przetrwać, a pobyt w Ekstraklasie nie był epizodem.
Mówi pan, że na Orlenie świat się dla was nie kończy, ale widząc, jak długo nie możecie znaleźć głównego sponsora – odnoszę wrażenie, że jednak może się kończyć.
Kiedy przychodziłem do klubu, sponsorów nie było żadnych, a na banerach na stadionie znajdowały się tylko reklamy miasta. Nie mogliśmy uzyskać dofinansowania na zakup wody, a jak organizowaliśmy turniej piłki ulicznej – problemem było znalezienie kogoś, kto zafundowałby nagrody w wysokości dwóch tysięcy złotych. To się zmieniło i wciąż zmienia. Dziś Wisła otrzymuje zewnętrzne wsparcie przekraczające kilkaset tysięcy złotych, po awansie do Ekstraklasy będzie ono jeszcze większe. W kwestii sponsora strategicznego uważam zaś za naturalne, że spoglądamy akurat w kierunku Orlenu. Na zapleczu Ekstraklasy mierzą się z problemem braku sponsorów wszyscy, poza klubami prywatnymi, np. Bytovią czy Miedzią, w Ekstraklasie także są kluby utrzymywane przez miasta.
Jeszcze dwa lata temu pan Milewski, były prezydent miasta, mówił, że piłka nożna to nie jest dobra wizytówka dla Płocka. Sugerował, by zrezygnować z finansowania Wisły.
Nie słyszałem bezpośrednio takich opinii, być może tak było. Miasto pozwoliło Orlenowi na odejście i przejęło klub, negatywnie zmieniło się spojrzenie na piłkę, ale trzeba pamiętać, że klub nie upadł. W 2007 roku graliśmy jeszcze w Ekstraklasie, rok wcześniej wywalczyliśmy Puchar Polski, a w Superpucharze pokonaliśmy Legię przy Łazienkowskiej. Wisła była na ustach całej Polski, z dobrym PR, ale zaczął się regres – ciągła rotacja trenerów, słabi obcokrajowcy, problemy z frekwencją, dodatkowo czas informowania o korupcji w polskiej piłce. Summa summarum podejście do klubu uległo drastycznej zmianie. Gdy zmieniały się władze w mieście, byliśmy praktycznie na dnie, pięć lat po ekstraklasowych sukcesach – w drugiej lidze – usłyszeliśmy o planie reanimacji. Tylko, że bez pieniędzy z Orlenu. Jak zobaczyłem, jakimi środkami mogli dysponować moi poprzednicy – złapałem się za głowę. Nie mogłem uwierzyć, jakim cudem tamten potencjał nie został lepiej wykorzystany.
Nie drażnią pana opinie, że w Płocku nie ma klimatu do futbolu, że jesteście za piłkarzami ręcznymi?
Drażniły, ale patrzyłem na nie z przymrużeniem oka. Łatwiej iść na nową, piękną halę, gdzie gra czołowy zespół europejski i polansować się w komfortowych warunkach. Ale prawda jest taka, że sport dzieli się na piłkę nożną i resztę. Miasto, które chce naprawdę istnieć na mapie sportowej, musi mieć futbol na dobrym poziomie, reszta to ważny, ale jednak dodatek. Rozumieją to doskonale polskie samorządy. Choćby ostatnio mocno podupadła piłkarsko Łódź, gdzie powstają dwa piłkarskie obiekty, Lublin i Tychy, gdzie są wspaniałe stadiony nawet bez pierwszej ligi, albo Rzeszów, który chciał kupić pierwszoligową licencję od Floty, a ma fantastyczną siatkówkę. Z drugiej strony, były podstawy ku takiemu myśleniu. Trybuny opustoszały, w klubie był bałagan, zmiany zarządów i trenerów, chaos organizacyjny, katastrofalny wizerunek. Odwróciliśmy jednak kartę i pokazaliśmy, że płocczanie kochają futbol.
Wyciągnąłem sobie kilka pańskich pojedynczych wypowiedzi: obiekt z lat 70, mocno przestarzały, bez dachu, boisko mocno oddalone od trybun, zniszczone krzesełka, nie zachęca…
Bo nie zachęca. Nie można mówić, że coś jest piękne, skoro jest brzydkie. Jeżeli między trybunami a murawą mamy 40 metrów odległości, to jaki jest kontakt kibica z zawodnikiem? Trybuny są płaskie, przez co w połączeniu z odległością widoczność jest bardzo słaba, a przez brak dachu – każdy opad atmosferyczny czy mocno grzejące słońce sprawiają, że ludzie zastanawiają się, czy warto iść na stadion. Krzesełek też już nie da się umyć, nadają się do wymiany. Wiem, że prawdziwy kibic nie powinien patrzeć na to, w jakich warunkach ogląda mecz, ale to przestarzałe myślenie. Dzisiejsze pokolenie wymaga znacznie więcej.
Dostaliśmy licencję na ten obiekt, bo po niemałych inwestycjach spełnimy podstawowe wymagania, ale musimy poważnie myśleć o nowym. Obecnie chyba tylko z Ruchem i Pogonią możemy się porównywać, reszta stadionowej krajowej stawki odjechała nam już bardzo daleko. Dobrze chociaż, że miasto zdaje sobie z tego sprawę.
Miasto jest za tym, by budować nowy stadion?
Tak, choć na przeszkodzie stają finanse, które w przypadku tego typu inwestycji są niebagatelne. W budżecie zostały zabezpieczone środki, dzięki którym w tym roku ma powstać koncepcja budowy stadionu, za rok – wybór konkretnego projektu i wykonawcy, a w 2018 r. przy Łukasiewicza ma zostać wbita pierwsza łopata. Takie deklaracje padły z ust prezydenta miasta, także w dniu świętowania awansu – w obecności kilku tysięcy ludzi. Kibice trzymają za słowo, bo ten obiekt naprawdę zasługuje już tylko na to, by pozostać na kartach historii. Dziś trwają na stadionie doraźne prace, poprawiamy też bazę treningową, do boisk pod balonem dojdzie w tym roku nowa, sztuczna nawierzchnia boiska treningowego.
Jak duży miałby być nowy stadion?
Maksymalnie 12-13 tysięcy miejsc, więcej nie potrzeba. Zadaszony, trybuny jak najbliżej boiska, mamy też pomysł na zagospodarowanie miejsc pod trybunami. Marzy mi się obiekt na podobieństwo stadionu Cracovii.
Do rozpoczęcia budowy trzeba jeszcze dotrwać, najlepiej w Ekstraklasie.
Grę w Ekstraklasie rozpoczynamy w sezonie 2016/17, budowa planowana jest na 2018 rok. Nasze pozostanie w elicie może przyspieszyć cały proces. Liczę jednak, że cokolwiek się wydarzy – miasto się nie wycofa. Chcemy, by obok Orlen Areny wyrósł jeszcze piękniejszy obiekt piłkarski, który również będzie miał mecenasa takiego np. jak Orlen.
W przypadku odmownej odpowiedzi z Orlenu w sprawie sponsoringu, rozważacie sprzedaż Recy i wzmocnienie budżetu?
To nie takie proste, bo jesteśmy klubem miejskim. W zeszłym roku, jak sprzedaliśmy Góralskiego i Hiszpańskiego, środków nie mogliśmy przeznaczyć na inwestycje w zespół, tylko na bieżące funkcjonowanie klubu. Skarbnik miejski liczy każdy grosz, stoi nad nami i naciska, by szukać dodatkowych źródeł finansowania. Dlatego mam obawy, że w przypadku sprzedaży Recy byłoby tak samo, jak wcześniej. Zdecydowanie wolę mieć zawodnika, który jeszcze może rozwinąć się piłkarsko i w przyszłości dać większe korzyści finansowe.
Reszta zawodników na pewno zostaje?
Taki jest plan, choć oferty rozpatrujemy indywidualnie. Czołowi zawodnicy, których chcemy pozostawić, zostaną. Przedłużamy właśnie kontrakty z Ilievem, Piotrem Wlazło, blisko porozumienia jesteśmy z Lebedyńskim. Mam jednak świadomość, że Ekstraklasa stawia nowe wyzwania i potrzebujemy silniejszego zespołu, czterech-pięciu nowych graczy o określonej jakości. Chciałbym do 16 czerwca, czyli rozpoczęcia przygotowań, by większość nowych zawodników już była w klubie. Wiem, że przed nami mnóstwo pracy organizacyjnej i sportowej, by rywalizować z najlepszymi. Nie udajemy się na urlopy, nie odpoczywamy, zapominamy o wakacjach i zbroimy się na Ekstraklasę.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK