Oglądając dogrywkę przypomniały mi się sceny po Australian Open 2012. Novak Djoković i Rafa Nadal wysłuchują mów podsumowujących turniej. Ledwo stoją. Mają tego dość. Chcą, żeby ta celebra jak najszybciej się zakończyła. Zaczynają się chwiać, łapią się za twarze. Niby powinni zachować pełną powagę i odczekać do końca, a wykonują takie ruchy, jakby za moment mieli rozpocząć rozgrzewkę. W końcu jakiś bystrzak zaczyna rozumieć, co się dzieje – mięśnie zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Podsuwa im krzesełka. W przeciwnym razie po prostu by się przewrócili. Akurat w tym kluczowym momencie.
Przypomniały mi się te sceny patrząc, jak Cristiano Ronaldo ma problem z przyjęciem piłki, a Ferreira-Carrasco robi z Danilo taki wiatrak, że Brazylijczyk zapije dziś chyba szampanem aviomarin. Ktokolwiek to spotkanie by wygrał – największymi przegranymi będą selekcjonerzy. Nie tylko ci od Euro 2016 – choć taki Chris Coleman widząc skurcze Bale’a zapewne łykał melisę – ale też ich latynoscy koledzy od Copa America. Ten sezon był dla piłkarzy okrutnie wyniszczający. O czymś to świadczy, że w niemal każdym dziś wywiadzie pada słowo sufrir, czyli cierpieć. Obrazki z zapłakanym Danim Carvajalem mówiły wszystko. Jakakolwiek zostanie postawiona diagnoza – ten chłopak nie płakał z powodu straconego finału. Jemu przeleciało przed oczami nadchodzące Euro.
Ten mecz nie był jakoś wyjątkowo brutalny, ale śmiem pół żartem podejrzewać, że zadeklarowany madridista Vicente del Bosque wolałby nawet, żeby szybciej wygrało Atletico, byle nie trzeba było targać piłkarzy po dogrywce. Celowo – rzecz jasna – przesadzam, ale sympatie klubowe pewnie nie miały też znaczenia dla Fernando Santosa, Joachima Loewa, Dungi czy Oscara Tabareza. Tym bardziej mogło się wydawać, że kto jak kto, ale Atletico musi ten finał wygrać. Że drużyna, w której esfuerzo no se negocia, czyli wysiłek nie podlega negocjacjom – o czym słyszeliśmy setki razy – wreszcie zbierze plony. Że Simeone spuentuję erę Cholismo tym pucharem, jakiego mu brakowało. Zwłaszcza, że Atleti rosło z minuty na minutę, a decyzja o wprowadzeniu Ferreiry-Carrasco okazała się znakomita. Jak zwykle, chciałoby się dodać.
Takie mecze jak dzisiejszy kreują wielkie postaci i Belg potrzebował właśnie takiej nocy. Występu, w którym setkom, a nie dziesiątkom milionów pokaże, że – jak stwierdził jeden z dyrektorów Monaco – nie ma drugiego piłkarza o takiej wierze we własne umiejętności. I pokazywał. Raz za razem. To Real cierpiał. Im wyższe obroty zyskiwało to spotkanie, tym zawodnicy Simeone lepiej się czuli. Praca przy tytanicznym wysiłku to ich środowisko naturalne i nic dziwnego, że tą filozofią zajmują się już nawet na brytyjskich uniwersytetach. Dziś jednak nie wystarczyło.
Zawiedli bohaterowie tego sezonu. Juanfran – jak już kiedyś pisaliśmy – uosobienie Cholismo. Symbol Atletico. Człowiek grający i zachowujący się tak, jakby był synem Simeone, a przy tym o najwyższej jakości w ataku. Zawalił Oblak, czyli chyba najlepiej ustawiający się dziś bramkarz na ziemi. W kluczowym momencie ustawił się jednak tak jak zwykle przy akcjach sam na sam. Zajął miejsce i uznał, że nie będzie się ruszał. Pisanie, że „zawalił” może i jest ciut niesprawiedliwe, bo gdyby nie on, możliwe, że w ogóle nie doszłoby do dogrywki, ale tej jednej drobnej cechy brakuje Słoweńcowi do bycia bramkarzem kompletnym. Tej, którą odznacza się przecież jego rodak Handanović. Bronienia karnych. Ktoś powie, że loteria, ale chyba nie do końca. Liczby nie kłamią. Jeszcze przed serią jedenastek po Twitterze latały informacje, że Oblak wyłapuje ledwie jednego karnego na siedem. 14 procent przy 33 – Navasa. Detal, który w tym momencie okazał się kluczowy, bo przecież Królewscy nie zrywali siatki. Oni – jak wytrawny pokerzysta – czekali na pierwszy, minimalny ruch, choćby delikatnie przeniesienie ciężaru ciała.
Jeżeli Simeone teraz zdecyduje się na odejście, zrobi to bez puenty. Bez walnięcia pięścią w stół. Już teraz jest najlepszym trenerem w historii Atletico i najefektywniejszym aktualnie szkoleniowcem na świecie, wręcz rewolucjonistą, jeśli chodzi o podejście do „fizyki” w sporcie, ale przecież to zdanie tak często przebijało się w tym sezonie między wierszami wypowiedzi Los Colchoneros. Że brakowało tylko tego najważniejszego trofeum na kontynecie. Jako pierwsza drużyna w historii zmarnowali te szanse przy trzech pierwszych próbach. W 1974, przed dwoma laty i przed momentem w Mediolanie. To wszystko nie zmienia jednak faktu, że Atletico wyprzedziło epokę. To nie drużyna. To gwardia tytanów, jakich pewnie będziemy regularnie oglądać za kilka-kilkanaście lat, dla których nie istnieje taki termin jak zmęczenie, choć nie zawsze ta droga prowadzi do zwycięstw.
Ale nawet gdyby wygrali, to akurat oni krzesełek do świętowania by nie potrzebowali.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA