W pierwszej dekadzie XXI wieku prowadził cztery polskie zespoły – Polonię Warszawa, Górnika Zabrze, Groclin i krakowską Wisłę, z tą ostatnią zdobywając tytuł. W swoim CV ma też wielki udział w budowie akademii Baniku Ostrawa, epizod w Katarze czy Mistrzostwo Europy z drużyną złożoną z zawodników bez kontraktu. Czech Verner Liczka w najobszerniejszym wywiadzie po powrocie do Polski opowiada nam m.in. o tym, jak polscy piłkarze reagowali na zmianę diety, w jakim sporcie zaczynał swoją karierę, co zrobił, gdy syn chciał pozbawić go mistrzostwa Polski i co nakłoniło go do tego, by jeszcze wrócić nad Wisłę, konkretnie do Radomiaka. Zapraszamy!
Trochę pana w Polsce nie było. Co przez ten czas działo się w pana życiu zawodowym?
Od 2000 roku jestem szefem stowarzyszenia trenerów w Czechach, czyli już 16 lat, ale mogłem to spokojnie łączyć z innymi pracami. W latach 2007-2012 byłem autorem projektu w Baniku Ostrawa, gdzie w zasadzie odpowiadałem za wszystko, bo miałem pod opieką i pierwszą drużynę, i akademię, ale głównym celem była właśnie realizacja wizji związanych ze szkółką, z wychowywaniem młodych zawodników. Tym sektorem zajmowałem się też zresztą wiele lat wcześniej. A wracając do tej mojej najdłuższej już pracy, to jest to taka stała współpraca ze związkiem, wykonywanie różnych analiz, ekspertyz, organizowanie szkoleń i tak dalej. I w zasadzie zajmowałem się wszystkim, bo i pomagałem trenerom, i organizowałem różne wydarzenia w Czechach i poza granicami.
No właśnie – Banik. Klub może bez większych sukcesów, ale jednak całkiem prężnie działający.
To naprawdę duży projekt, który – patrząc na skalę klubu – przełożył się na spore sukcesy. Na Mistrzostwach Europy 2008 w kadrze było siedmiu zawodników wychowanych w Baniku, w innych latach z klubu też wielu piłkarzy wędrowało do reprezentacji. Myślę, że dla właścicieli drużyny i tak najlepszą wiadomością było to, że na tych wychowankach dało się zarobić, bo w tym stuleciu z Ostrawy odeszli zawodnicy łącznie za ponad 30 milionów euro, co jak na taki przecież mikroskopijny w skali Europy klub, jest bardzo przyjemną sumą.
Dużo pieniędzy najpierw trzeba było włożyć, żeby potem wyjąć z transferów?
Wcale jakichś wielkich sum nie trzeba w to wkładać, nas to akurat rocznie kosztowało około 400 tysięcy euro, ale te pieniądze nie szły tylko na kilka grup młodzieżowych. Obiekty mieliśmy nawet niezłe, choć też bez rewelacji. Najważniejsze jest to, że mieliśmy trzy ośrodki i nie wszystkie związane ściśle z klubem. Była na przykład szkoła sportowa, z którą współpracowaliśmy, a która miała ze dwa boiska i halę, mieliśmy łączność również z takim centrum sportu, także ze trzema fajnymi boiskami, no i w końcu to, co miał Banik. Czyli tak summa summarum to nasi zawodnicy mogli trenować na jakichś ośmiu obiektach, ale i one na nic by się nie zdały, gdyby nie rozpisany punkt po punkcie system szkolenia, który raz, że był bardzo szczegółowy, a dwa, że tworzony na wzorcach francuskich, które przejąłem mieszkając w tym kraju. Pierwszy przykład z brzegu: w szkole sportowej zabroniłem grać w piłkę nożną. Żeby był dobry zawodnik, to najpierw trzeba wychować świetnego człowieka i zawodowca, wyrobić w nim cechy charakteru i podejście do tego, co robi. Zadbać o jego mentalność i ogólną sprawność ciała, a nie skupiać się tylko na kopaniu piłki. I takich różnych detali, które w dłuższej perspektywie decydowały o sukcesie, było sporo.
Jakie to jeszcze detale?
W przeciętnej szkole czeskiej są średnio dwie godziny sportowej gimnastyki w tygodniu, natomiast my tę liczbę podnieśliśmy do siedmiu. Duży nacisk kładliśmy na rozwój pod kątem atletycznym. Co lepsze – te zajęcia prowadził najpierw mężczyzna, a potem kobieta i gdy przyszło im ćwiczyć przed kobietą… No to dopiero wtedy wzięli się do roboty. To była zresztą piękna pani, oni byli w nią ciągle zapatrzeni i każdy harował na sto procent. Mieli zupełnie inne podejście. I tak jak mówiłem, to na te siedem godzin składały się trzy godziny gimnastyki, dwie atletyki i dwie takich zajęć uzupełniających. Ten system był bardzo efektywny, dlatego cały projekt przynosił tak wiele zysków. Prowadziliśmy łącznie jakichś 130 zawodników i prawie 30 przebiło się gdzieś na ten dość poważny, seniorski poziom.
No i prowadził pan też reprezentację zawodników pozostających bez kontraktu.
To też działo się w międzyczasie. Nie miałem żadnego klubu do prowadzenia, pomagałem w Baniku i jak otrzymałem możliwość prowadzenia takiej drużyny, to uznałem to za fajne wyzwanie. Jako że miałem już doświadczenie w pracy jako człowiek od wszystkiego, ogarniający kilka spraw jednocześnie, to i w tej drużynie pełniłem i funkcję menedżera, i trenera, i organizatora. Oczywiście miałem do dyspozycji pomocników, bo zaangażowałem w pracę kilka osób, trenerów od przygotowania fizycznego i tak dalej, ale na siebie nałożyłem rzeczywiście sporo obowiązków.
W pewnym momencie zaczęliśmy po prostu funkcjonować jak klub, prowadzić normalne, regularnie odbywające się treningi. Jak zbliżał się jakiś turniej, tak jak właśnie te Mistrzostwa Europy, to odbywaliśmy oczywiście normalne zgrupowanie. Jest takie jedno miejsce pod Pragą – fantastyczne warunki. Cisza, spokój, dwa piękne boiska, hotel, wszystko. Tam właśnie jeździliśmy, żeby trenować. I tam też pierwszy raz w swojej karierze zorganizowałem serię treningów bez piłki, tylko zajęcia wydolnościowe czy rozwijające mięśnie. I dopiero potem to uzupełniane gierką. I szybko wypracowaliśmy bardzo skuteczny model, bo chłopaki nie łapali prawie w ogóle kontuzji, niemal ciągle miałem stuprocentową frekwencję na zajęciach. Na turnieju zagraliśmy siedem meczów, między innymi z Rumunią, Portugalią, Francją i to było kapitalne doświadczenie.
A na turniej załapał się też Jiri Jarosik, który, z tego co wiem, został ściągnięty w dość ciekawych okolicznościach.
Haha, tak, to było niesamowite. Spotkaliśmy się na lotnisku – my lecieliśmy na jakiś mecz albo zgrupowanie, a Jiri z żoną i dzieckiem czekali na samolot do Barcelony, oczywiście szykowali się na wakacje. Zaczęliśmy chwilę rozmawiać i zapytałem, czy nie chciałby pograć jeszcze w piłkę na całkiem ciekawym turnieju. Powiedziałem mu, żeby tylko przyszedł na trening, zobaczył co i jak. Nie spodoba mu się – podziękuje. I nawet nie spodziewałem się, że taka absurdalna propozycja sprawi, że Jarosik się zdecyduje, bo to przecież gość, który grał w wielu poważnych klubach, a przyszedł na trening długo się nie namyślając i mówi: „Kurde, to jest dobre!”. Zapytał, czy może zostać, mi to oczywiście pasowało, bo piłkarz takiego formatu, na takim turnieju to skarb. No i na mistrzostwach zrobił oczywiście furorę.
Generalnie chyba prowadzenie takiej drużyny to sztuka. W normalnym klubie można sobie więcej zaplanować, a tutaj wygląda to zupełnie inaczej.
Jasne, jak prowadzę sobie normalnie drużynę, każdy ma podpisane kontrakty, to mogę wszystko zaplanować, rozpisać i tak dalej. Ja przez ten czas jak prowadziłem ten zespół, to założyłem sobie, że nie będę się godził na puszczanie tych chłopaków na jakieś kilkutygodniowe testy i tym podobne, które rzekomo miałyby sprawdzić ich formę fizyczną. Ja dawałem gwarancję, że oni są przygotowani i jak kolejni piłkarze trafiali do jakichś klubów, to nie mieli problemów z wejściem w rytm meczowy i treningowy.
Takie inicjatywy są bardzo dobre, bo wiadomo – jak zawodnik nie ma kontraktu, jest koniec czerwca, to co może zrobić? No biega po lesie, chodzi na siłownię, żeby utrzymać jakąkolwiek formę. My ustaliliśmy w drużynie proste zasady. Ja miałem ich przygotować tak, by w każdym momencie byli gotowi do podpisania kontraktu. To znaczy, przychodzi menedżer, agent czy inny trener, mówi, że chce tego i tego, i ma piłkarza gotowego do grania. Nie musi się martwić, czy da radę sobie fizycznie, czy będzie czuł piłkę.
A wracając do pracy na nieco poważniejszym poziomie. Który polski klub wspomina pan najlepiej?
W każdym klubie pracowało mi się dobrze, ale jednak najlepiej w Polonii i Górniku. Głównie właśnie w Warszawie, bo tamta ekipa była bardzo dobra. Był Kryształowicz, Dziewicki, Gołaszewski, Bąk, Bartczak czy Pawlak, no ci zawodnicy naprawdę sporo potrafili i wystarczyło ich tylko lekko pokierować.
I tam też, wiele lat przed tym, jak nastąpił boom na takie sprawy, zaczął pan wprowadzać zasady odżywiania, zabraniając jajecznicy i parówek.
To wszystko wynika z tego, że wiele lat spędziłem we Francji. Oczywiście, urodziłem się i zaczynałem w Czechach, ale właśnie francuska szkoła wywarła na mnie największy wpływ. Jak tam zobaczyłem, że piłkarze choć trochę przykładają wagę do tego, co jedzą, to stwierdziłem, że warto się tym zainteresować i być może wdrożyć w życie. I zacząłem to wprowadzać w swoich klubach. Pamiętam, że jak przyjechałem do Polski, to na początku utarło się, że Liczka to kat. Że męczy swoich zawodników, wprowadza jakieś zwariowane zasady. Pierwsza sprawa: zarządziłem treningi w niedzielę rano. No i przychodzi do mnie Maciek Bykowski i mówi: „Trenerze, ale to jutro w niedzielę trening po meczu? My musimy do kościoła iść”. No dobra, to idziemy do kościoła, jasne, wszyscy razem, ja z wami, a potem prosto na trening. I musieliśmy tylko uzgodnić, czy zajęcia mają się odbywać przed czy po mszy. No i druga sprawa właśnie – w Polonii warunki mieliśmy super, co zgrupowanie to stoły zastawione, każdy zachwycony, że tyle różnych posiłków można skomponować. Ale jak zobaczyłem, że oni na wszystko wylewają łyżki majonezu, to przecież to nie mogło się dobrze skończyć. I zrobiliśmy tak – jednego dnia oni przygotowali posiłki, a prosto po nich szliśmy na trening. Drugiego to samo, tylko, że za to, co będzie jedzone odpowiadałem ja. Za pierwszym razem w trakcie zajęć zwyczajnie zaczęli wymiotować, bo przecież jak zmieszali te wszystkie jajka, parówki i tak dalej, to tragedia. A przy drugim podejściu świetnie znieśli trening kondycyjny i przekonali się do moich sposobów.
Sukcesy przyszły jednak dopiero w Krakowie, a mimo tego nie udało się zostać w klubie.
W Górniku miałem zawarte takie porozumienie, że gdy przyjdzie oferta czy to od Legii, czy z Krakowa, czy z drużyny narodowej, to będę mógł odejść. A dogadaliśmy się tak, bo już wcześniej dochodziły do mnie głosy, że Wisła może być zainteresowana. No i gdy się już pojawiła propozycja oficjalna, to skorzystałem. Mistrzostwo zdobyliśmy, ale dlaczego nie udało się zostać, to trzeba by już pytać nie mnie. Dobrze nam się pracowało, mieliśmy wszystko przygotowane, zaplanowane na kolejne miesiące, miał przyjść jeszcze jeden asystent, no ale się wysypało. Ja osobiście ze współpracy z panem Basałajem i Mielcarskim byłem bardzo zadowolony, ale to już decyzja Bogusława Cupiała, że nas wszystkich stamtąd wyrzucił.
Co do samej drużyny – umiejętności indywidualne w Wiśle stały na bardzo wysokim poziomie, ale nieco gorzej było ze strony taktycznej, takiej świadomości tego, jak się ustawiać i tak dalej. Z tyłu było super – Baszczyński, Kłos, Głowacki, Stolarczyk, Sobolewski i Cantoro trzymali wszystko do kupy i nawet nie było się czego czepić, bo oni doskonale wiedzieli jak się ustawiać, jak się przesuwać, co zrobić w danym momencie. Natomiast tych zawodników ofensywnych ciężko też było ograniczać, bo Żurawski, Frankowski i Zieńczuk, to byli tacy piłkarze, którzy na boisku mieli swój świat. Myśleli na innym poziomie, wybierali zupełnie inne rozwiązania i też jakieś utrzymywanie ich w schematach byłoby grzechem. No i nie można pominąć Radka Majdana, bo ja byłem z niego bardzo zadowolony. Jako bramkarz spisywał się kapitalnie, potrafił bronić, ale też dużo się odzywał, podpowiadał obrońcom, ustawiał ich, zwracał uwagę. Największym problemem w tej drużynie było tylko to, że każdy już rozglądał się za tym, żeby wyjechać, a w klubie ciągle słyszeli „dobra, dobra, zaraz was puścimy” i byli trochę wodzeni za nos. To też w jakiś sposób odbijało się na ich morale.
Z tym też wiąże się ciekawy epizod, bo syn Marcel chciał pana pozbawić mistrzostwa na ostatniej prostej. Był potem kwas w domu?
Aż tak to nie, ale pamiętam ten mecz jak dziś. Szliśmy na mistrza, sama końcówka i spotkanie z Górnikiem. Kibic Wisły jest kibicem wymagającym, a z zabrzanami szło nam wtedy strasznie topornie, w ogóle to nie był nasz dzień. No ale jakoś udało się strzelić gola, prowadziliśmy przez długi czas 1:0, mieliśmy jeszcze swoje sytuacje, aż tu nadchodzą ostatnie minuty, Marcel wbiega, mija rywala i wali do siatki. Remis. Widziałem miny wszystkich dookoła, każdy tak pytająco patrzył co to się dzieje, że syn Liczki strzela przeciwko niemu i rzuca przeszkodę w drodze po mistrzostwo Polski. No ale całe szczęście, że ten mecz jeszcze się udało wyciągnąć na 2:1, chyba za sprawą Żurawskiego, bo nie obyłoby się bez podtekstów.
A to prawda, że po fatalnym dla Polaków Mundialu w Korei i Japonii był pan blisko objęcia kadry?
Tak, spotkałem się z Michałem Listkiewiczem i z wiceprezesem związku, byliśmy w zasadzie dogadani, co do warunków. Na ostatnim etapie zostałem ja i Zbigniew Boniek, no i postawili na Polaka. Tyle w tej sprawie, po prostu podejrzewam, że na finiszu zdecydowała narodowość. Nie mam oczywiście żadnego żalu, normalna sprawa.
Ok, to cofnijmy się jeszcze w czasie do dwóch historii. Jest rok 1996, Czesi zdobywają srebro na Mistrzostwach Europy. Pan jest na ławce trenerskiej w roli asystenta, a w kadrze zespołu Radoslav Latal. Zdradzał zadatki na takiego fachowca, za jakiego uchodzi u nas dzisiaj?
Radek to był zawsze wzór przez wielkie „W”. Pod względem zaangażowania, determinacji, pracowitości – każdemu można było Latala pokazać, żeby brał z niego przykład. Strasznie zacięty w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zawsze robił wszystko na maksa, więc ja się nie dziwię, że teraz mu idzie tak dobrze. To też widać po grze Piasta. Widać, że trenuje ich akurat Radek. Grają konsekwentnie i ambitnie – czyli tak, jak on na boisku.
No i jeszcze jeden fajny epizod – praca w Katarze. Jakby nie patrzeć, w CV wygląda to ciekawie. Jest Banik, Polonia, Wisła czy Groclin, a pomiędzy nimi taki rodzynek.
Ha, co to był za okres! To zaczęło się od tego, że w pewnym momencie poczułem taką chęć sporych zmian, bo byłem po kilku latach pracy w Baniku, roku w Zlinie i pewnego dnia zadzwonił po prostu do mnie znajomy trener, który powiedział: „Słuchaj Werner, jest klub do objęcia, ale on jest w Katarze”. I jakoś nie zastanawiałem się długo, wyrobiłem sobie niezbędne dokumenty i jak doleciałem na miejsce, to byłem pod wrażeniem hoteli, liczby ładnych obiektów. No wszystko wskazywało wręcz, że tamta praca będzie świetnym przeżyciem. Szybko zacząłem jednak węszyć, bo coś mi tam ewidentnie nie grało – Qatar SC miał sześciu zawodników w kadrze U-21 i czterech podstawowych zawodników w reprezentacji narodowej. No to jakby ta kadra słaba nie była, to jednak przedostatnie miejsce klubu w tabeli nie było normalne.
Coś nie grało ewidentnie.
Nie grało, ale szybko zauważyłem, o co w tym wszystkim chodzi. Ci zawodnicy bardziej po prostu należeli do związku niż do klubu. Ja pracowałem tam cztery miesiące i ja tych piłkarzy na treningu… widziałem tylko parę razy. Oni byli ciągle z drużyną narodową na wyjazdach, na jakichś turniejach, a jakby tego było mało, to nikt nie wiedział kiedy zacznie się liga. Nie było stałego terminu, że zaczynamy wtedy i wtedy, więc trzeba się szykować. Ja pytam prezesa o planowany start rozgrywek, a on mi mówi: „Noo może za dwa tygodnie, może za dwa miesiące – zobaczymy”. Co więcej – jak ci zawodnicy wracali z reprezentacji, to w nagrodę za to, że tam pojechali i grali, mieli parę tygodni odpoczynku. No to jak ja miałem cokolwiek zrobić, kiedy w nieskończoność czekałem na graczy, których mam trenować. Uznałem więc, że nie ma to większego sensu, spakowałem się i wróciłem do Europy.
A sam poziom – jak się domyślam, tragiczny.
Oj słabiutcy, bardzo słabiutcy zawodnicy. Obejrzałem ich raptem kilka razy, tak z doskoku, ale to wystarczyło, żeby ich ocenić. W międzyczasie do innego sąsiedniego klubu przyjechał mój kolega Czech, również trenować. I był trochę większym optymistą niż ja, ale życie szybko to zweryfikowało, bo wytrzymał pięć meczów i zabukował bilet powrotny. No mówię – ciekawy eksperyment, bo nie brakowało niczego pod względem infrastruktury, hoteli ani boisk, ale jednak gdy nie ma kim trenować i grać, to jest to pewien problem.
W takich chwilach nie zastanawiał się pan: „cholera, co ja tu robię, może rzeczywiście trzeba było zostać przy koszykówce?”. Bo wiele wskazywało, że życie spędzi pan raczej na parkiecie, a nie na murawie.
Rzeczywiście, łącznie do 15. roku życia uprawiałem aż cztery dyscypliny sportu: piłka nożna, koszykówka, piłka ręczna i hokej. Potem jednak zaczęły się schody, musiałem dokonać jakiegoś wyboru i skróciłem swoją aktywność do dwóch pierwszych dyscyplin. Te dało się jeszcze jakoś połączyć, bo piłkę kopałem popołudniu, mecze miałem w sobotę, a w kosza grałem w niedzielę rano. I w sumie to paradoks, bo w koszykówkę szło mi o wiele lepiej, graliśmy w drużynie do lat 17 czy 18 w pierwszej lidze rocznika, a piłka – no cóż, to była jakaś okręgówka totalna, bardzo niski poziom. No i niebawem przyszedł czas kolejnych wyborów i na futbol postawiłem akurat dlatego, że mój ojciec był piłkarzem, mnie też jednak jakoś bardziej ciągnęło na boisko, niż na halę. Jak widać z perspektywy czasu, swojej decyzji nie mam co żałować.
Wracając już do Europy – od momentu opuszczenia Polski pojawiały się możliwości powrotu?
Było parę zapytań, spotkałem się jakieś siedem, osiem razy w sprawie potencjalnego zatrudnienia. Ze dwa razy nawet wizja ludzi mi się podobała, ale w większości to było takie suche „my szukamy trenera”. I gdy ja dociekałem jakiego trenera, o jakich umiejętnościach, to odpowiadano mi co najwyżej, że takiego, który zacznie wygrywać mecze… A ja potrzebowałem iść do klubu, który ma plan, chce go stopniowo wdrażać, a nie szuka trenera na chwilę, na parę meczów. Chciałem, by dokładnie mi ktoś wytłumaczył i uargumentował dlaczego chcą postawić akurat na mnie, a nie kogoś innego. Ja nie jestem typem strażaka, który wchodzi na ostatnie kolejki, robi w szatni raban, wygrywa dwa mecze i kończy swoją robotę. To nie moja bajka. W Radomiu to wszystko się udało poprowadzić w należyty sposób, bo jak spotkałem się z władzami klubu, to najpierw oni przez pół godziny opowiadali mi o swoich pomysłach, a dopiero potem przeszliśmy do konkretów. To oznaczało właśnie, że szukali mnie.
Ale pewnie nazwa Radomiak nie mówiła panu kompletnie nic.
Nie, nie, w ogóle nie. Tak spojrzałem, miasto 220 tysięcy ludzi, ale nazwa klubu nic mi nie mówiła. Ale pierwsze wrażenie było bardzo dobre i to wystarczyło, żeby mnie już kupić. Szybko uzyskałem gwarancję na to, że uzyskam i zaufanie, i cierpliwość. Dla mnie praca w Radomiaku to ogromne wyzwanie, bo budujemy tu coś naprawdę dużego. Mi w ostatnich latach było dobrze, bo czasem udzielałem się jako ekspert, czasem organizowałem jakieś wydarzenie, czy nawet prowadziłem tę drużynę zawodników bez kontraktu, ale praca taka na pełen etat w klubie, to jednak co innego. Strasznie mnie do tego ciągnęło, a skoro w międzyczasie odrzuciłem sporo ofert, to znaczy, że teraz wiem, że super trafiłem.
Pan zresztą wielokrotnie podkreślał, że szuka klubu z długofalowym planem.
O to mi też chodziło. W ogóle tutaj czuję, że jestem szanowany i każdy wiąże spore nadzieje z moją pracą, a na tym mi zależało. Ja nie chcę być tylko trenerem, który powie grajcie tak i tak, uważajcie na to i na to. Prowadzenie akademii otworzyło przede mną wiele możliwości. Potencjał ludzki jest ogromny, obiekty już są dobre, a przecież powstanie jeszcze w końcu stadion Radomiaka, profesjonalna hala. Na razie jesteśmy na początku naszej drogi, póki co szkolenie w tym mieście raczej nie istniało, a stworzenie takiego systemu to będzie cała baza wypadowa do podejmowania kolejnych kroków. Ja tylko mam nadzieję, że przy tym nawale obowiązków i zaangażowania w swoją robotę, uda mi się jeszcze dożyć tych parę lat i wprowadzić Radomiaka do Ekstraklasy.
I tak podsumowując po latach powrót do Polski – sporo się zmieniło?
Zdecydowanie na plus. Wiadomo – gołym okiem widać różnicę w infrastrukturze, bo stadionów na których ja trenowałem nie ma co nawet porównywać z tymi, które są teraz. Minęło parę lat, a zmiany są ogromne. Piłkarsko też kraj poszedł do przodu, mimo wszystko jak ja opuszczałem Górnik, to wtedy poziom tej piłki w Ekstraklasie był gorszy, teraz rośnie jednak i świadomość taktyczna, i nacisk na różne inne sfery, choćby techniki.
A w porównaniu z Czechami?
Wydaje mi się, że Czesi są lepsi pod względem szkolenia, cały ten system mają rozwinięty na wysokim poziomie, ale generalnie Polska swój produkt potrafi o wiele lepiej sprzedać. Wy starczy spojrzeć na finał Pucharu Polski – przecież to był poziom światowy. Tutaj jest powiedzmy 30 nowych stadionów, a następne już powstają, a w Czechach niestety takiej rewolucji nie ma.
W Polsce apetyty przed EURO we Francji są solidnie rozbudzone, u południowych sąsiadów podobnie?
Obie drużyny mogą coś osiągnąć, ale ja zawsze powtarzam – nie patrzy się nawet po wynikach eliminacji, a po klubach w jakich ci zawodnicy grają. Kiedyś w Czechach przeglądało się kadrę i był: Manchester, AC Milan, Schalke – multum poważnych drużyn. A dziś? No niestety, jest Petr Cech, Tomas Rosicky i generalnie niewiele takich uznanych w Europie zawodników jest. Nie sądzę, żeby Polska i Czechy zaszły jakoś bardzo daleko, ale awans z grupy jest całkiem realny.
Rozmawiał Marcin Borzęcki