Mistrz Hiszpanii kontra klub, który dopiero co dokonał czegoś zjawiskowego, wygrywając po raz trzeci z rzędu Ligę Europy. Dwie drużyny, dla których branie udziału w finałach stało się w ostatnich latach rutyną. Ekipy, które mimo podążania kompletnie różnymi ścieżkami i wyznawania zgoła odmiennych filozofii, staną dziś przed szansą na zakończenie sezonu z dubletem. Barcelona kontra Sevilla, czyli – jednym słowem – starcie zespołów dobitnie udowadniających na każdym kroku, że w futbolu nie istnieje jedna uniwersalna droga prowadząca na szczyt. Nie istnieje i kropka.
Choć w dzisiejszym finale Pucharu Króla ani jedni, ani drudzy nie będą desperacko walczyć o uratowanie sezonu, o odpowiedni poziom mocnych doznań jesteśmy jednak dziwnie spokojni. Tak przynajmniej podpowiada zdrowy rozsądek. Wystarczy bowiem przypomnieć sobie to, co działo się w kilku ostatnich potyczkach między obiema drużynami. Bilans w tym sezonie w lidze? Na remis – najpierw 2:1 dla Sevilli na Pizuán po tym jak Barcelona przez całe spotkanie obijała słupki i poprzeczki, a przy okazji jeden z najlepszych meczów w życiu rozegrał Sergio Rico, następnie zaś 2:1 dla Barcelony na Camp Nou, mimo że to Andaluzyjczycy trafili do siatki jako pierwsi. Nic to jednak w porównaniu ze starciem, które zapoczątkowało cały ten dobiegający właśnie końca cykl…
11 sierpnia 2015 roku, Tibilisi. Stawką – Superpuchar Europy. Po niespełna godzinie Katalończycy prowadzą 4:1. Pozamiatane? Nic z tych rzeczy. Prawdziwy spektakl dopiero miał się rozpocząć. Reyes, Gameiro, Konoplanka. Pach, pach, pach, 4:4, dogrywka. Nieprawdopodobna, piękna pogoń Sevilli, którą jednak w brutalny sposób zbezcześcił ostatecznie Pedro. Mecz absolutnie niesamowity, kwintesencja futbolu. Widowisko, którego świadkami jesteśmy co najwyżej raz na kilka lat.
Dzisiejszy finał Pucharu Króla ma też jednak swój pozaboiskowy wydźwięk. Jak to zwykle bywa, głównie za sprawą Barcelony. Najpierw, gdy jasnym stało się, że „Duma Katalonii” stoczy bój o triumf w Copa Del Rey, w obozie „Blaugrany” rozpoczęło się standardowe naciskanie na władze ligi, by spotkanie rozegrać na Santiago Bernabéu. W Barcelonie udawali, że wcale nie chodzi o to, by ewentualny sukces świętować na obiekcie odwiecznego rywala i stale zapewniali, że Bernabéu to po prostu najlepszy możliwy stadion na tego typu starcia. W Madrycie zaś gryziono się w język, by nie zakomunikować Katalończykom wprost, by spierdalali. Choć wszyscy raczej doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że podobne rozwiązanie nie ma racji bytu, media i tak namiętnie analizowały temat na miliony sposobów. Finał co prawda ostatecznie odbędzie się w Madrycie, ale w jego czerwono-białej części – Na Vicente Calderón.
Gorąco zrobiło się również całkiem niedawno, gdy w Hiszpanii rozgorzała dyskusja odnośnie tego, czy Barcelonie powinno się zabronić propagowania podczas meczu haseł i opraw niepodległościowych. Cała sprawa zaszła na tyle daleko, że zaczęła rozbijać się po sądach. „Nie możecie”, „możecie”, „nie możecie”, „możecie”… I tak do porzygu. Koniec końców stwierdzono jednak, że nie ma wystarczających podstaw ku temu, by uważać manifestowanie politycznych poglądów przez kibiców „Blaugrany” za jakikolwiek akt nawoływania do przemocy. Afera z niczego. Cóż, Hiszpania. Tam najzwyczajniej w świecie lubują się w tego typu przepychankach. Tym razem przynajmniej nie dojdzie jednak do sytuacji, w której podczas odgrywania hymnu gwizdać będą fani obu zespołów.
Choć liczenie na powtórkę z sierpnia byłoby sporą naiwnością, finał krajowego pucharu w Hiszpanii zapowiada się mimo wszystko wyjątkowo smakowicie. Nie mamy zamiaru przytaczać wam dziesiątek argumentów za tym, by wieczorem odpalić telewizor. Jeśli ktoś do tej pory nie dał się przekonać do spędzenia wieczoru w ten sposób, prawdopodobnie nie da się przekonać już wcale. Mamy jednak dziwne przeświadczenie, że tym, którzy postanowili sobie odpuścić, po meczu będziemy mogli z nieskrywaną satysfakcją w głosie rzucić: „A nie mówiliśmy?”.
Fot. FotoPyK