Jego postać przywoływana jest w polskich mediach regularnie. Zazwyczaj wtedy, gdy do Polski trafia jakieś głośne nazwisko. A już na pewno, gdy to nazwisko kojarzy się ze skandalami i zachodzi szereg podejrzeń, że poważna gra w piłkę będzie ostatnią rzeczą, którą delikwent zamierza robić nad Wisłą.
Uli Borowka praktycznie od zawsze prowadził podwójne życie – piłkarza i alkoholika. Kiedy trafił do Widzewa, był już wprawdzie kompletnie zniszczony życiem – do legendy przechodzą opowieści jak nie mógł trafić w nogawkę na treningu albo kiedy ze zmęczenia jadł… śnieg – ale przecież wcześniej odnosił na swoim podwórku masę sukcesów. Dwa mistrzostwa Niemiec, dwa Puchary Niemiec, Puchar Zdobywców Pucharów, osiem meczów w reprezentacji. Każdy sukces należało oblać. Dzień po, dwa dni po, dwa dni przed, trzy dni przed…
Gdyby gościł w naszym cyklu „Ale to już było” pytanie „alkohol w sezonie?” byłoby pytaniem czysto retorycznym.
Cały problem polegał na tym, że wóda… kompletnie nie przeszkadzała mu w treningach. Czy przyszedł świeżutki czy wczorajszy – zapieprzał tak samo. A wczorajszy przychodził notorycznie. Wręcz codziennie. Przez długi czas nikt niczego nie podejrzewał. Zaczyna się jak zawsze w takich przypadkach – najpierw był pociesznym chlejusem, królem życia, duszą towarzystwa. Z czasem już nie potrzebował kompanów, by zaszyć się w piwnicy – o czym opowiada w swojej biografii – i wypić dwie skrzynki piwa. Z dnia na dzień staczał się co raz bardziej, apogeum przyszło po karierze, kiedy nie trzeba było już z rana przyprowadzać się do porządku (ale za to można było odpalać kolejną butelkę). Rozwód, depresja, brutalne pobicie żony po pijaku, odwyk, nieudana próba samobójcza – kompletny upadek.
Całe szczęście, że ta historia miała happy end. Borowka jednak wyszedł na prostą. Poznał nową kobietę, przeszedł udaną terapię, napisał głośną biografię, w której wypluwa cały syf, który w nim siedział. Dziś obchodzi 54. urodziny. Jak się pewnie domyślacie – na gruby melanż się nie zanosi.