Zanim Szymon Marciniak gwizdnął po raz pierwszy, brylowała tylko Lechia. Słyszeliśmy, co to nie oni, że jadą wyłącznie po puchary, niezbyt ogarnięty Maloca rzucił nawet, iż skoro gdańszczanie pyknęli ostatnio Legię, tak właściwie to są najlepszą drużyną w kraju. Po raz kolejny sprawdziło się jednak powiedzenie rodem z dresiarskich dziar pisanych gotykiem – najmniej groźny jest ten, kto najgłośniej szczeka.
Mamy wrażenie, że dla dobra wszystkich dobrze się stało. Nie chcielibyśmy w pucharach ekipy, która
a) ma w obronie takie dziury, że można na nich wybudować hipermarket,
b) ma na skrzydle gościa, który stojąc oko w oko z bramkarzem potyka się na piłce (Peszko).
Piotr Nowak znów chciał udowodnić, że najlepszą obroną jest atak i o ile w tym sezonie często to on po meczach mógł chodzić z podniesioną głową, o tyle z Cracovią takie numery zwyczajnie nie przejdą. Harujący w środku pola Kapustka i Budziński tylko się dziwili, że wciąż mają przed sobą tyle miejsca, że cała drużyna mogłaby tam zaparkować, a i tak znalazłyby się strefy, żeby się jeszcze przecisnąć. A jeśli Cracovia umie bezlitośnie to wykorzystać, chyba nikt nie ma wątpliwości, co by się stało, gdyby w czwartej rundzie eliminacji trzeba by jechać do poważnego rywala z Belgii czy Szwajcarii.
Ale postronny kibic na ułańskie szarże Lechii nie powinien narzekać. Tak grający zespół to gwarancja tego, że będzie się działo.
Najpierw gola centrostrzałem dośrodkowaniem idącym prosto w bramkę zdobył Cetnarski. Vestenicky stwierdził podobno, że przeszło mu po włosach (być może), ale podobny wpływ na tor lotu piłki miał stojący osiemdziesiąt metrów dalej Sandomierski. Słowak to w ogóle był dziś niezły ananas – nie wyglądał najgorzej, ale tak się napalił na śrubowanie liczb, że wszystko chciał kończyć sam. Wolał nawet uderzać z ostrego kąta, zamiast wyłożyć piłce Kapustce do pustej bramki. Dziwny typ.
A propos Kapustki. Niesamowita jest ta jego zdolność do adaptacji na nowych pozycjach. Kiedy już wszyscy kreowali go na dziesiątkę, okazało się, że na skrzydle jest jeszcze lepszy. Został rzucony na pozycję z masą założeń defensywnych i… po paru meczach gra jak profesor. Taki Fertovs z Korony przez cały sezon nie wyłuskał piłki w środku tyle razy, co dziś reprezentant Polski. I nie, że na samych odbiorach się kończyło – od razu szła piłka do przodu. Ruchliwość, dynamika, wizja, zadziorność. Z tego chłopaka naprawdę będą ludzie.
Lechia próbowała się odgryzać, ale golem zapachniało najmocniej, kiedy Wołąkiewicz niefrasobliwie wybił piłkę niebezpiecznie blisko słupka. Wcześniej Paixao stracił głowę i walnął ponad bramką, a przecież Krasić położył mu bramkarza i wystarczyło tylko mądrze to zakończyć. Jak się strzela bramki pokazał za to Janicki – jego precyzyjny strzał po wrzutce Wójcickiego kompletnie zaskoczył bramkarza. Szkoda, że tym bramkarzem był Vanja Milinković-Savić.
Tak generalnie: czuć dziś było tę atmosferę meczu o stawkę. Samo spotkanie było kapitalne, piłka co rusz szła z tej strony na tamtą, kibice przygotowali świetną oprawę, nawet Sonia Śledź wyglądała dziś tak jakoś odświętnie. Szkoda, że nie dorównał ten, o którego formę akurat nie powinniśmy się obawiać. Mowa o Szymonie Marciniaku. Dał się nabrać na symulkę Wdowiaka jak jakiś amator. Sprawiedliwości stało się zadość, bo Cetnarski jedenastki nie wykorzystał, ale… niesmak pozostał.
Z perspektywy całego sezonu, Cracovia na te puchary po prostu zasłużyła. I choć bardziej imponowała jesienią, to czasem i wiosną grała kapitalną piłkę. Taką, co ciężko nie złożyć się do oklasków. Panie Filipiak, niech pan pamięta, jaka szansa stoi przed pana klubem. I nie skąpi grosza.
Fot. 400mm.pl