Ruch Chorzów stał dzisiaj przed niepowtarzalną szansą – mógł wreszcie jakkolwiek wpłynąć na losy ligi. W rundzie finałowej chorzowianie to takie ligowe pitu pitu solidaryzujące się z kolegami z Bielska – po zamieszaniu z dzieleniem punktów, zupełnie jak Podbeskidzie, zapomniało jak się gra w piłkę. No dobra, zapomnieli nieco wcześniej – właśnie stuknął im dziesiąty mecz bez zwycięstwa. Tak czy inaczej, w przypadku przełamania się chorzowian, Legia nawet przegrywając w Gdańsku mogła wracać do Warszawy wesołym autokarem.
Ale oddajmy „Niebieskim” jedno: z przebiegu gry wyglądali o wiele lepiej, niż może wskazywać na to wynik.
Co nie oznacza oczywiście, że Piast wygrał psim swędem – było to zwycięstwo pewne, zasłużone, wicelider po prostu w paru sytuacjach pozwalał swoim rywalom trochę za głośno pokrzyczeć. Przez długi czasu wielu traktowało Piasta jak ciekawostkę, bardziej kopciuszka, ale musimy przyznać, że gliwiczanie nam mocno zaimponowali. Lanie w Warszawie – po którym szanse na mistrzostwo drastycznie przecież spadły – nie zrobiło na nich żadnego wrażenia. Ża-dne-go. Zero załamki, zero spadku formy – a przecież wiele zespołów wyszłoby z podciętymi skrzydłami.
Ale Piast zagrał jak typowy Piast. Mieliśmy skład podany z czapy na grafice i kompletnie inną rzeczywistość, mieliśmy Nespora i Barisicia, którzy współpracowali tak, jakby od małolata na boisku biegali tylko obok siebie, mieliśmy – no dobra, to akurat nie jest typowy obraz Piasta – Mokwę i Moskwika, którzy lada moment mogą znaleźć się w niecodziennej sytuacji i stać się pierwszymi mistrzami kraju w historii, których na ulicy nie rozpoznałby zupełnie nikt, nawet w Gliwicach. Od początku szalał Bukata (powoli zaczynamy rozumieć, czemu tak bardzo zależało na nim Latalowi), Żivec po raz kolejny pokazywał, że na wiosnę jest ważnym ogniwem Piasta, słowa uznania należą się także Murawskiemu – po starciu z Szyndrowskim mógł przecież zejść z boiska (uraz barku), ale grał, dopóki zdrowie pozwoliło. Brak Vacka? Znów zupełnie nieodczuwalny. W ostatnich meczach Żivec i Bukata to – tak po prostu – lepsi piłkarze niż reprezentant Czech.
Obie ekipy grały na podobnym poziomie, ale zadecydowały – ha! – detale. Dwie pierwsze bramki Piasta – ten sam schemat. Najpierw sprytne wyprzedzenie rywala i odbiór piłki (Murawski i Pietrowski), a potem dopełnienie formalności w szybkim ataku w przewadze. Trzecia bramka – to już typowe dobicie rywala. Szalał dziś Nespor – zaliczył dwie asysty, a gdyby koledzy zachowali większą skuteczność na jego konto wpisalibyśmy kolejne dwie. Przy okazji możemy go także zganić – sam powinien dorzucić jedną bramkę po asyście Cichockiego. Wystarczyło zrobić podcinkę, ale ten zakapior zna to słowo chyba tylko z wizyt u fryzjera.
Piast zareagował pozytywnie i pokazał, że wcale nie myśli wypisywać się z wyścigu o mistrzostwo. W niedzielę przyjmuje u siebie Zagłębie Lubin – rywala masakrującego wiosną wszystko, co się rusza. Na dziś wiemy jedno – czeka nas zajebista multiliga.
Fot. 400mm.pl