Królowie strzelców Ekstraklasy dzielą się na dwa rodzaje: takich, którzy idą dalej i robią przyzwoitą karierę, a także takich, którzy za chwilę wracają z Zachodu z podkulonym ogonem. Kamil Wilczek przez cały sezon dobijał się o akces do tej drugiej grupy, ale wydaje się, że wreszcie zszedł z tej mało obiecującej ścieżki. Późno bo późno, ale na finiszu znowu przypomniał sobie, że królem strzelców nie zostaje się przez przypadek.
Przypomnijmy: wyprawa do Włoch okazała się wielką klapą. Carpi to włoski słabeusz, ale nawet w takim słabeuszu jest wielka konkurencja, a miejsce dla napastnika tylko jedno. Wilczek dostał szansę, później już tylko epizody, potem koniec ławki, aż wreszcie wczasowanie, totalny margines. Tyle dobrego, że nie zamierzał tam tkwić i zgarniać kasę, a postanowił pójść gdzie indziej by znowu grać.
Padło na Brondby. Dania – dość rzadko wybierany przez naszych kierunek, ale zdarzało się, że z sukcesami, by wspomnieć Arka Onyszkę, ale też Sagana, który z Alborgiem zaliczył Ligę Mistrzów. Swego czasu w Brondby mistrzostwo zdobył Rafał Niżnik.
Wilczek zaczął świetnie – dający zwycięstwo gol w debiucie, masa pozytywnej energii. Widać było, że chłopak odżył. Niestety, szybko zaczęły się problemy i już trzeci mecz oglądał z ławki. W międzyczasie zmienił się szkoleniowiec, a nowy też dawał Polakowi maksymalnie kilkanaście minut.
Wszystko do czasu, a konkretnie do meczu z Aarhus, gdzie Kamil znowu dał Brondby zwycięstwo, tym razem dwoma golami. Od tamtego czasu ma pewny skład, wczoraj ponownie dał triumf swojej drużynie strzelając na 2:1 Nordsjaelland. Co ciekawe – mecz oglądał z trybun… John Terry.
John Terry to Brondby? Chelsea captain pays visit to Danish club owned by close friend https://t.co/yGzyjzhlLk pic.twitter.com/2917HVOau6
— Telegraph Football (@TeleFootball) 9 maja 2016
Cztery wiosenne trafienia mimo ograniczonej liczby minut, a zawsze takie, które dawały Brondby trzy punkty. Trzeba powiedzieć jasno: Kamil Wilczek się zaaklimatyzował, boiskowo odnalazł, wrócił do grona czynnych piłkarzy.