Bukmacherzy podskoczyli z radości. Kibice PSV oszaleli w ekstazie. Fani zaskakujących zakończeń raz jeszcze mogli rozdziawić oczy ze zdziwienia. Miłośnicy Ajaksu natomiast pogrążyli się w smutku i żałobie. Przehulać tytuł w Doetinchem, mieście przedostatniej drużyny w tabeli, też trzeba umieć. Gdyby jednak Francka de Boera i jego piłkarzy miała dopaść depresja, muszą pamiętać, że najgorsza w niej jest samotność. A powiemy im dla otuchy, że na tę na pewno narzekać nie będą.
Frajersko wypuszczonych tytułów było bowiem w ostatniej dekadzie znacznie więcej. Czy ich gówno warty remis z ligowym pachołkiem jest tym najgorszym z przypadków? Przypomnijcie sobie kilka innych historii i oceńcie sami.
2006/2007 – Schalke 04 Gelsenkirchen
To był taki sezon, w którym Bayernu nie bał się nikt i – choć trudno sobie to teraz wyobrazić – w podstawowym składzie Bawarczyków niejednokrotnie wybiegały takie ananasy jak Ali Karimi, Christian Lell czy Andreas Ottl. Okazja na zdobycie mistrzostwa stała więc otworem przed resztą stawki, a na czoło udało się wysunąć trójce: Schalke, Werder, Stuttgart. Ci pierwsi pakę mieli wtedy naprawdę konkretną – Oezil, Neuer, wymiatający wśród napastników Kuranyi, bracia Altintop, Seba Boenisch…
Zostają cztery kolejki do końca:
1. Schalke – 62 pkt
2. Werder – 60 pkt
3. Stuttgart – 58 pkt
Schalke jedzie do Bochum, Werder do Bielefeld. Obydwaj pretendenci do tytułu solidarnie przegrywają, to samo robią też dwie kolejki później. Dla Schalke to tym bardziej bolesna porażka, że z pozycji lidera do spółki ze Stuttgartem spycha ich Borussia. Nie, nie ta budowana na potęgę przez Kloppa. Ta z Kruską, Kringe, Brzenską czy Ebim Smolarkiem w podstawowym składzie. Stuttgart z kolei już się nie myli.
Przerżnięta w takim stylu szansa na pierwsze mistrzostwo od 49 lat? Inaczej tego zestawienia zacząć po prostu nie mogliśmy.
2009/2010 – Wisła Kraków
Mieć wszystko w swoich rękach aż do samego końca. Komfort, na który niewielu może sobie pozwolić, ale i duża odpowiedzialność za wynik. Tej Wiśle w 2010 roku brakło. Cracovia w przedostatniej kolejce sezonu nie grała już o nic, ten jeden, jakże znaczący dla losów tytułu punkt wywalczony na Suchych Stawach nie zmienił nic w jej położeniu. Ale wiadomym było, że pomoc przyjaciołom z Poznania i zabranie tytułu sprzed nosa znienawidzonej Wiśle to dwie rzeczy, które bywają znacznie cenniejsze od ligowych punktów.
Zamiast jednak ucierpieć po jakiejś doskonałej akcji Pasów, Wisła skrzywdziła się sama. Mariusz Jop pewnie nigdy wcześniej ani później tak efektownie nie przelobował bramkarza rywali, jak zrobił to z Marcinem Juszczykiem.
„Wydawało się, że Wisła trzyma już ręce na tym pucharze za zdobycie mistrzostwa Polski.” No właśnie. Wydawało się.
A że równolegle Kriwiec pokonał broniącego w Ruchu Pilarza, Lech wskoczył na pozycję lidera na kolejkę przed końcem, chwycił za lejce i już ich nie puścił. Wisła natomiast dobiła do mety tracąc jeszcze punkty w ostatniej kolejce z Odrą Wodzisław, choć i zwycięstwo niczego by w jej sytuacji nie zmieniło.
2009/2010 – AS Roma
To z kolei ta historia, z której Franck de Boer powinien zaczerpnąć najwięcej optymizmu.
Na cztery mecze przed końcem rozgrywek włoskiej Serie A w grze o mistrzostwo pozostają dwa zespoły – Inter Mourinho i przewodząca stawce AS Roma. Klub z Wiecznego Miasta ma dwa punkty przewagi nad Interem, ale jednocześnie dużo gorszy bilans bramkowy, przez co margines błędu jest niemal zerowy. Nie można sobie więc pozwolić na wpadkę, ta jednak przytrafia się właśnie w feralnej 35. kolejce, gdy na Stadio Olimpico przyjeżdża Sampdoria z Giampaolo Pazzinim. Napastnikiem, który wybitnym to był tylko w Championship Managerze 2003/2004 i któremu kompletnie nie po drodze z trofeami. Gość grał w Fiorentinie, Interze, Milanie, a jedyne co w tym czasie podniósł, to Puchar Włoch. Zdołał jednak pozbawić scudetto naprawdę dobrze wtedy dysponowaną Romę, doprowadzając w pojedynkę od 1:0 dla rzymian do 2:1 dla Sampdorii.
Dlaczego właśnie tym przykładem powinien osuszać swoje łzy Holender? A no dlatego, że trenerem Romy, który wtedy na cztery kolejki przed końcem wypuścił mistrzostwo jak swego czasu Sergio Ramos Puchar Króla, był ten oto pan:
2009/2010 – Fenerbahce
Turcy sześć lat temu zrobili kropka w kropkę to, co zaserwował swoim kibicom Ajax. Doskonale wiedzieli, że wygrana w ostatniej serii gier dzieli ich od kolejnego, osiemnastego już krajowego tytułu. Rywal? Trabzonspor. Przeanalizujmy sytuację zespołu z Trabzonu przed ostatnią kolejką:
– Zwycięstwo? Nie daje im nic.
– Remis? Nie daje im nic.
– Porażka? Nie zmienia niczego.
Cokolwiek by się stało, Trabzonspor skończyłby więc wtedy ligę na piątej pozycji. Nie ma co, jest o co walczyć, jest za co nadstawiać karku, jest sens ryzykować zdrowie, byle tylko zatrzymać pochód rywali ze Stambułu. Pokrzyżowanie szyków Fenerbahce wydawało się zresztą kompletnie nierealne – przed 34. kolejką, Fener wygrało osiem ligowych meczów z rzędu, a od dziesięciu nie straciło choćby jednej bramki.
No to straciło w najmniej odpowiednim momencie. 1:1 i tytuł wpada w ręce Bursasporu, który równolegle – co chyba równie imponujące co waleczność Trabzonsporu – pokonał grający o ligowe podium Besiktas. Fenerbahce pewnie nie spodziewało się, że rywale mimo wszystko poślą do boju najmocniejszy skład, a już na pewno nie mogli oczekiwać, że ich katem okaże się Burak Yilmaz. Tak, ten sam, który uważany jest obecnie za najlepszego tureckiego napastnika, a który wtedy akurat miał wciąż wielkie problemy z przebiciem się do podstawowego składu i zwykle musiał oglądać z ławki popisy Ceyhuna Gulselama.
2011/2012 – Legia Warszawa
1. Legia – 48 pkt
2. Śląsk – 45 pkt
3. Ruch – 44 pkt
4. Korona – 42 pkt
5. Lech – 39 pkt
Pięć kolejek do końca. Czy ktokolwiek jest sobie w stanie wyobrazić sytuację, że w kolejce numer 30. Legia będzie drżeć do ostatnich sekund nie o mistrzostwo, a o załapanie się w ogóle na ligowe podium? Ba, do pierwszej czwórki?! To, co stało się zespołowi Macieja Skorży na przestrzeni niecałych trzech tygodni, od połowy kwietnia do końca maja, trudno próbować jakkolwiek racjonalnie wyjaśniać. Przypomnijmy:
1:1 na wyjeździe z Widzewem (11. miejsce na koniec rozgrywek)
0:1 u siebie z Lechem (4.)
1:1 u siebie z Jagiellonią (10.)
0:1 na wyjeździe z Lechią (13.)
Zwolennicy teorii, że mistrzostwo zdobywa się lub traci przeciwko zespołom z dołu tabeli dostali pożywkę na dobrych kilka lat. Zwolennicy Skorży? Obuchem w łeb. Gdyby nie wygrana z Koroną na zakończenie tej kompromitującej serii, Legia z Radoviciem, Ljuboją, Wolskim, Wawrzyniakiem, Kuciakiem, Jędrzejczykiem, Żyro, Golem czy Żewłakowem zakończyłaby sezon na piątym miejscu.
2011/2012 – Manchester United
– Remis 4:4 u siebie z Evertonem, kiedy prowadziliśmy dwiema bramkami na kilka minut przed końcem nas zabił. To było samozniszczenie – wspominał później sir Alex Ferguson. W tej historii brakowałoby jednak kilku bardzo ważnych elementów, gdyby szaloną końcówkę sezonu 2011/2012 i jednego z najbardziej symbolicznych goli w historii Premier League, bramkę Sergio Aguero, sprowadzać tylko do utraty dwóch oczek w meczu z „The Toffees”.
United mieli bowiem znacznie pokaźniejszą przewagę na kilka kolejek przed końcem. Po 32 kolejkach, a więc na zaledwie sześć spotkań przed końcem sezonu, czub tabeli rozdzielony pomiędzy obie drużyny z Manchesteru (reszta już się z tego wyścigu wcześniej wypisała) wyglądał tak:
1. Manchester United – 79 pkt, różnica bramek: +51
2. Manchester City – 71 pkt, różnica bramek: +49
Tak jak obecnie, przy równej liczbie punktów, o lokacie w tabeli decydowała różnica bramek. United miało więc wirtualnie w tamtym momencie dodatkowy punkt nad City. I wtedy wchodzi Aguero, cały na biało. I wtedy to wszystko zaczęło się pieprzyć. Katów chętnych do ścięcia marzących o tytule głów znalazło się kilku. Shaun Maloney z Wigan. Nikica Jelavić i Steven Pienaar z Evertonu… Wreszcie w tym najważniejszym, decydującym spotkaniu – Vincent Kompany, prawdziwa skała w linii obronnej rywala zza miedzy.
Resztę historii wszyscy doskonale znamy. Smutek sir Alexa na Stadium of Light, gdy równolegle na Etihad z 1:2 robi się w magiczny sposób 3:2. Dokonało się. Osiem punktów i dwie bramki przewagi roztrwonione lekką ręką w sześć kolejek.
2012/2013 – Benfica
Sytuacja niemal bliźniaczo podobna do tej, w jakiej znalazł się Ajax. Co prawda do końca ligi pozostają trzy kolejki, ale Benfica wygrywając z Estoril może sobie pozwolić nawet na porażkę z FC Porto w następnym spotkaniu i wciąż będzie miała przewagę. Tabela w tamtym momencie wygląda tak:
1. Benfica – 73 pkt
2. FC Porto – 69 pkt
Najpierw jednak poniedziałkowy spacerek z Estoril, który miał sprawić, że mecz ze „Smokami” nie miałby absolutnie większego znaczenia – niezależnie od wyniku, kontrola nad przebiegiem wyścigu po ligowy triumf nadal miała pozostawać w rękach „Orłów” z Lizbony.
Uwaga, spoiler: jak łatwo się domyślić, Benfica przegrywa wspomniany mecz z Porto 1:2 kolejkę później, a więc starcie z Estoril nabiera wyjątkowej wymowy.
Zamiast przyjemnego przestępowania z kroczku na kroczek i łatwego „kilka do zera”, Benfica dostała na Estadio da Luz spacer bosymi stopami po potłuczonym szkle. Drużyna, której największą gwiazdą był wtedy Lica, negatywnie zweryfikowany niedługo później przez Primera Divsion, okazała się barierą nie do przeskoczenia dla Garaya, Maticia, Cardozo i całej tej gwiazdorskiej jak na portugalskie warunki bandy. Zespół, który w 27 meczach zdobył 73 punktów na 81 możliwych, na finiszu gubi buty i na metę wpada drugi.
2013/2014 – Real Madryt i FC Barcelona
Do spółki z Atletico, Real i Barcelona zafundowały nam przed mistrzostwami świata w Brazylii prawdziwy wyścig żółwi. Lista hańby? Proszę bardzo:
3.05: Barcelona – Getafe 2:2
4.05: Levante – Atletico 2:0
4.05: Real – Valencia 2:2
7.05: Valladolid – Real 1:1
11.05: Atletico – Malaga 1:1
11.05: Elche – Barcelona 0:0
11.05: Celta Vigo – Real 2:0
36. i 37. kolejka (a także odrabiany przez Real mecz z Valladolid) to był jeden wielki pokaz apatii. Piłkarskiej indolencji. Atletico mogło sobie zapewnić mistrzostwo bez nerwówki na Camp Nou, ale po co, skoro można dodać lidze smaczku zbierając w papę od walczącego o Puchar Weszło o nic Levante i poprawić remisem z będącą w identycznej sytuacji Malagą? Po co próbować wywrzeć na Rojiblancos presję i wydrzeć im tytuł, skoro można się skompromitować w dwóch (Barcelona), a nawet w trzech kolejnych (Real) spotkaniach?
2013/2014 – Liverpool
Ten kadr zna każdy, ta scena tkwi zadrą w sercu każdemu kibicowi „The Reds”, który od początku istnienia Premier League z niecierpliwością oczekuje tytułu dla Liverpoolu. A już szczególnie – Stevenowi Gerrardowi, któremu tego trofeum tak bardzo brakowało, by odejść z Anfield jako piłkarz w stu procentach spełniony.
Dla Chelsea, która chwilę wcześniej poległa u siebie z Sunderlandem, ten mecz nie miał już szczególnie wysokiej temperatury. Na dowód Jose Mourinho wystawił na środku obrony debiutującego w Premier League Czecha Tomasa Kalasa. Nieopierzony dzieciak naprzeciw „El Pistolero” Suareza? To nie miało prawa się udać. Kalas miał być kręcony niemiłosiernie przez urugwajskiego bombardiera, wszyscy spodziewali się, że to on będzie spoglądał za piłką tak tęsknym wzrokiem, jak widać to na powyższej stop klatce. Bo przecież nie Gerrard.
Drugi cios przyszedł kilka dni później, gdy Liverpool pozbawił się już jakichkolwiek złudzeń, w jedenaście minut trwoniąc trzy bramki prowadzenia z Crystal Palace. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał i nawet jeśli nie było się wtedy kibicem Liverpoolu, oglądając zapatrzonych gdzieś w dal, skrywających twarze w koszulkach Suareza, Gerrarda i całą resztę trudno było nie dopuścić do siebie bijącego od nich smutku. Bólu wielkiego rozczarowania. Coś pięknego właśnie się wymknęło, Manchester City zwyczajnie nie mógł zaprzepaścić takiej szansy.
***
2015/2016 – Ajax Amsterdam
I przykład najświeższy:
„Arek Milik i spółka wybrali już pewnie knajpy, do których mieli uderzyć po świętowaniu mistrzostwa. Jak było? No cóż…
Konkurs na frajerów roku został właśnie rozstrzygnięty.
(…)
1-1. Do Milika trudno mieć pretensje, zagrał całkiem dobry mecz, a w kluczowym momencie został po prostu zmieniony. Ktoś powie – świetna postawa Graafshap. Gówno prawda. Nie chcemy oczywiście nic umniejszać, bo walka do końca w meczu o nic należy na pochwałę, ale Ajax załatwił się dziś sam. Totalna niemoc i ćwierć pomysłu na grę – sami są sobie winni, że szampan będzie się lał dziś w Eindhoven.
Takie przypomnienie na przyszłość: mecze same się nie wygrywają.”
(całość TUTAJ)