Lech Poznań przegrał finał Pucharu Polski, do eliminacji Ligi Europy przez ligę dostać się zaś będzie mu cholernie ciężko. Nie sądzę, by w Poznaniu bili już na alarm, raczej nie spuszczają z okrętu ratunkowych szalup, ogółem rzecz ujmując – pożaru nie ma, nie licząc tego dogasającego pewnie jeszcze za bramką Malarza. “Kolejorz” jest obecnie w lidze tych “zbyt wielkich, by upaść”, więc przegrany finał Pucharu Polski nie wywoła żadnej reakcji łańcuchowej, której efektem będzie dołączenie do ŁKS-u i Widzewa w trzeciej czy czwartej lidze.
Ale jednocześnie jeden z dwóch największych polskich klubów właśnie wykorzystał niemal do końca margines błędu. Właśnie teraz jest ten moment, gdy Lech dobił nad brzeg… może nie przepaści, ale urwiska, skąd bardzo łatwo zjechać o kilkadziesiąt metrów w dół. Jak wygląda krajobraz po przegranym finale Pucharu Polski?
Lech raczej nie zagra w europejskich pucharach w przyszłym sezonie. Lech raczej (właściwie na pewno) nie utrzyma swojego najlepszego piłkarza, Karola Linettego. Lech raczej nie będzie mógł oprzeć gry w przyszłym sezonie na zawodnikach z obecnego składu. Nieszczególnie wygląda też moim zdaniem sytuacja Jana Urbana. Na trybunach też iskrzy, do tej pory – może tylko pozornie? – wyjątkowo zgodni piłkarze, kibice i działacze dziś pewnie czekają tylko, aż ten sezon się skończy. Jak wyglądała frustracja u każdej z tych grup, było widać w niedzielę i poniedziałek. Zagubiono styl, tożsamość, kompletnie odbito od planów, które wydawały się żelazne, stabilne, nie do podważenia. Mimo tysięcy zapewnień, nie udało się też uniknąć największego z grzechów polskiej piłki. Pychy.
A przecież ten sezon zaczął się tak znakomicie. Pewnie wygrany mecz o Superpuchar, szalejący w składzie wychowankowie, idąca pełną parą produkcja kolejnych gotowych do wprowadzenia do zespołu gości z Jóźwiakiem, Gumnym czy innym Serafinem na czele. Komplety na trybunach, dział skautingu, od którego uczą się inne kluby, zresztą nie tylko w Polsce. Doskonale naoliwiona maszyna, świetnie wyważony i świetnie zaplanowany organizm, który miał szansę stać się jednym z pierwszych w Polsce, który regularnie przynosiłby właścicielom jakiś symboliczny zysk. No, to może przesada, ale nie trzeba byłoby w to wkładać rokrocznie grubych milionów, co z pewnością czeka jeszcze przez wieki choćby panów Cupiała i Filipiaka.
Gdzie to wszystko się wypieprzyło? Przy masowych zwolnieniach w okresie zwycięskiego Skorży, który przemeblował cały klub po swojemu po czym to jego przemeblowano? Czy może przy pierwszym kroku do wszystkich kolejnych katastrof – decyzji o zbrojeniach na Ligę Mistrzów?
Paradoksalnie, to może właśnie parcie na sukces, to, którego brak tak wkurwiał kibiców, poruszył domino? W latach wicemistrzowskich i wcześniejszych w Lechu zapewniali – jesteśmy spokojni, cierpliwi, robimy swoje, duże rzeczy planujemy na rok 2020, albo i później. Porażki traktowano jako coś naturalnego na drodze do sukcesu, jako cenę, którą płaci się za prowadzenie długofalowego projektu. A potem po mistrzostwie wskoczono na szybszą bieżnię. Dudka. Robak. Thomalla. Gajos. Zapłacono, i to zapłacono – jak na Lecha – dość grubo za nazwiska. Za teoretyczną gwarancję jakości, której nie mogli dać chimeryczni i rozdygotani nastolatkowie. Zawiódł skauting? Zimna głowa tych, którzy do tej pory trzymali cugle przestrzegając przed “awanturniczą polityką transferową”? Jakkolwiek to nazwać, Lech odszedł od swoich filozofii i zasad, zamiast Formelli ogrywał Thomallę, zamiast Serafinów czy Gumnych zaczęli się pojawiać Tettehowie i Volkovowie.
Nie można tu wpadać w paranoję i sugerować, że Lech z Janem Bednarkiem właśnie świętowałby zdobycie Pucharu Polski a Formella przymierzałby w międzyczasie koronę króla strzelców. Ale nieudany sezon bez tych szumnych inwestycji i zapowiedzi smakowałby inaczej niż nieudany sezon z pompką i anturażem oraz zapewnieniami o “dalekim odjechaniu rywalom ze stolicy”. Choć zapewne i za to przyszłoby klubowi zapłacić, bo zamiast frustrowania się na “przepłacone gwiazdeczki”, kibice cisnęliby po “dusigroszach” z zarządu.
Mimo wszystko jednak – Lech nadal nie ma moim zdaniem powodów, by szykować sobie sznur i stołek. Po prostu, po raz pierwszy od kilku lat w “Kolejorzu” są pod ścianą. Skończyło się miejsce na pomyłki, skończył się margines błędu. Nie ma już ani czasu, ani pieniędzy na kolejne wpadki działu skautingu, nie ma czasu na Keitów i Djoumów. Finansowe konsekwencje braku awansu do europejskich pucharów nieco osłodzi sprzedaż Linettego, ale na jego miejsce – i miejsce kilku innych, których przygoda z Lechem zdaje się dobiegać końca – trzeba sprowadzić zastępców. Może wrócić do ogrywania juniorów? Przecież gorzej niż Lech jesienią by nie punktowali (głównie dlatego, że gorzej się nie dało), a Lech po sprzedaży Linettego będzie potrzebował kolejnego spadochronu, by realizować swoją politykę.
Właśnie. Spadochron. Słowo-klucz. Do tej pory zabezpieczeniem był Linetty, w dalszej kolejności kilku wychowanków gotowych, by utrzymać niezły poziom – mowa tu przede wszystkim o Kamińskim, Kownackim i Kędziorze. Problem polega jednak na tym, że Lech po sprzedaniu Linettego, po ewentualnym rozstaniu się z Kamińskim i przy tempie rozwoju Kownackiego, od lipca funkcjonuje już bez spadochronu. Bez zabezpieczenia. Wywrotki skautingu nie zostaną już zamaskowane przez wpływy z pucharów, bo Lech w obecnym momencie nie ma już za bardzo kim robić wyników. Kadarem i Tettehem? Nielsenem? Z całym szacunkiem dla nich wszystkich, kręgosłup drużyny rozpadał się już od jakiegoś czasu, a ci, którzy mieli stworzyć nowy – niemal w komplecie zawiedli. Dlatego w przyszłym sezonie Lech już nie może, ale musi się wzmocnić. Musi znaleźć tych, którzy dadzą zespołowi jakość, po części pewnie na wypożyczeniach i wśród najstarszych juniorów, po części pewnie poprzez rozprucie skarbonki, solidnie wypasionej po sprzedaży Linettego.
Jeszcze nic się wielkiego nie stało. Jeszcze wszystko jest do uratowania, jeszcze nie trzeba szukać po kraju “nowego” klasyku po wytarciu się meczów Legii z Lechem. Ale to już praktycznie ostatni dzwonek. Albo w tym sezonie Lech znów błyśnie tym, co trzy-cztery lata temu wywindowało ich niemal na sam szczyt – trafionymi transferami, utalentowaną młodzieżą i rozsądną, cierpliwą polityką, albo zrówna się z peletonem. A drugi sezon bylejakości może już być zabójczy.
***
Race na murawie? Ujmę to tak – życzyłbym nie tylko polskiej Ekstraklasie, ale też ligom niemieckim czy nawet hiszpańskim, by w każdym sezonie absolutnie najpoważniejszym przewinieniem wśród setek rozegranych meczów było obrzucenie w jednym z nich murawy. Rozumiem, że łatwo przyzwyczaić się do komfortu i luksusu, ale nie do końca rozumiem, czemu tak szybko zapomnieliśmy mecze Pucharu Polski w Bełchatowie czy Bydgoszczy. Może się mylę, ale wtedy zamiast polityki dialogu, była polityka “zero tolerancji”. Jeśli mielibyśmy przekreślać współpracę ilekroć któraś ze stron złamie ustalenia, PZPN nie mógłby już pracować ani z policją, ani z politykami, ani z kibicami, ani z klubami piłkarskimi. Jeśli mielibyśmy założyć, że po jednym incydencie wywracamy do góry nogami cały świat (a takie apele kierowano między innymi do Zbigniewa Bońka), to straciłyby sens i ośrodki wychowawcze, i poprawczaki, a więzienia moglibyśmy zastąpić celami śmierci, w których lądowaliby wszyscy – od złodziejaszków po morderców.
Efektem polityki dialogu nie jest obrzucenie racami murawy w finale Pucharu Polski. Efektem polityki dialogu jest fakt, że przez ostatnie dwanaście miesięcy to właściwie jedyny incydent na tym poziomie piłkarskim.
Oczywiście mogę się mylić, ale widziałem z bliska pracę “z trudną młodzieżą”. Wierzę w to, że ma sens. A zupełnie prywatnie w dodatku – krytykując kiboli Lecha byłbym zwykłym hipokrytą, bo sam w przypadku rac nadaję się co najmniej do poprawczaka.
***
Tydzień temu zapomniałem zamieścić, nadrabiam dzisiaj. Filmik “Nie kręć, że wpłacisz”, czekam na moich nominowanych, was zachęcam do wpłat.
Przy okazji przypomniały mi się mecze grane na tym boisku i podwórku obok. To jedno z cieplejszych wspomnień dzieciństwa, szczególnie teraz, gdy patrzę na to z dystansem. Wiecie bowiem (oczywiście nie wiecie), że na bramce stał u nas chłopak na wózku inwalidzkim? Michał to jeden z sympatyczniejszych gości jakich znam, cierpiał jednak odkąd pamiętam na zanik mięśni. Miał elektroniczny wózek, którym sterował za pomocą konsoli, mógł też używać klaksonu. Nie pamiętam już, czy ksywę wymyślił ktoś z osiedla, czy wymyślił ją sam Michał. Nazywaliśmy go jednak… “Szumi”. Od Michaela Schumachera, również kierowcy.
Michał grał z nami w piłkę poruszając się wzdłuż linii bramkowej, pamiętam chyba nawet mecze ja i on na kilku młodszych z podwórka. Kiedyś z kolei podjechał do dużo starszych dziewczyn z osiedla, zatrąbił dwa razy i odjechał, chyba w ramach jakiegoś zakładu. No generalnie równie porządnego gościa ciężko znaleźć.
Dlatego jeśli zostało wam jeszcze trochę bilonu po wpłacie dla dzieci Jakuba Kowalskiego – “Szumiego” też wesprzyjcie. Dzięki.