Jeśli jeszcze wcześniej do kogoś nie docierało, jakiej pozycji dorobił się Lewandowski w Borussii i ogólnie, w europejskim futbolu, to dwa lata temu przyszedł czas przejrzeć na oczy. 80 tysięcy ludzi wstało z miejsc, by go pożegnać, choć wiedzieli gdzie zaraz będzie grał – dla największego rywala, który lubuje się w podbieraniu co lepszych kąsków. A jednak chcieli mu oddać ten hołd, bo pamiętali ile dla nich zrobił.
Robert z kibicami żegnał się przy okazji spotkania z Hoffenheim, w sezonie 13/14 to był ostatni mecz na stadionie Borussii. Piękne sceny oglądaliśmy już przed pierwszym gwizdkiem, piłkarza wywołano na środek boiska, wyściskali go wszyscy ważni w klubie i wręczyli bukiet, oraz pamiątkową tablicę z najlepszymi chwilami w zespole. W samym meczu nie błyszczał jakoś specjalnie, ale wtedy to było nieistotne – nastrzelał tyle goli, że ten jeden raz mogli go wyręczyć inni, na przykład Piszczek. Do celebry włączył się też Klopp, który ściągnął Polaka gdzieś w okolicy 90 minuty spotkania – to wtedy wszyscy wstali z miejsc, przez stadion przeszła burza oklasków, tysiące gardeł skandowało jego nazwisko.
Lewandowski zasłużył na te ukłony, przez kilka lat zapisał się w historii klubu na wiele sposobów, że wspomnieć tylko cztery gole z Realem i hattrick w finale Pucharu Niemiec z Bayernem. Fani nigdy nie mieli do niego pretensji o odejście, bo jasne, Robert ceni i szanuje Borussię, ale nie deklarował miłości, zawsze był cholernie ambitny i chciał spróbować sił w zespole z samego topu. Co innego Mario Goetze, on jest tam znienawidzony. Kiedy Niemiec rzadko grał w Bayernie i plotkowano, że może obrać kurs powrotny na Dortmund, fani wyrazili się jasno – niczego podobnego sobie nie życzą, wywieszając na jednym z meczów napis: Mediolan albo Madryt. Na pewno nie Dortmund. Spierdalaj Goetze.
Gdyby Lewy miał gdzieś problemy z grą, można stawiać duże pieniądze – nic podobnego na stadionie nie zawiśnie. Ale przede wszystkim trzeba wątpić, że on taki kłopot w najbliższej przyszłości napotka.