Był moment, że wszyscy mówili o nim używając określenia „wielki talent”. „Wielki talent na testach w PSV”, „Szachtar Donieck zainteresowany wielkim talentem” i tak dalej. Miał wszystko, żeby zrobić karierę przez duże „k”, oprócz jednego. Oprócz głowy. Gdyby umiał poradzić sobie sam ze sobą, Grzegorz Król dziś pewnie wydawałby biografię z pozycji wybitnego reprezentanta, a nie przegranego piłkarza.
Do pewnego czasu dawał radę (trzy puchary z rzędu z Amiką!), ale przyszedł moment, w którym zaliczył kompletny zjazd piłkarski – a ten przyszedł równolegle do tego życiowego. Bo jak inaczej nazwać grę w jakimś First Vienna FC, Kmicie Zabierzów czy Starcie Otwock? „Królik” był w kwiecie wieku, mógł jeszcze kręcić obrońcami w poważnych klubach aż miło, on wolał jednak już tylko kręcić kulką na ruletce i wszystkimi, którzy wyczuwali, co jest – nomen omen – grane.
Zresztą, wymowne jest to, że ostatniego gola w lidze strzelił w wieku 24 lat.
Kulka, butelka – znacie te historie doskonale. Zaczyna się od sporadycznych wizyt raz na miesiąc, kończy na niewychodzeniu z kasyna przez trzy dni. Jeśli jeszcze nie czytaliście wspomnień „Królika” – warto to nadrobić. Bo oprócz tego, że to gość zniszczony przez nałogi, to także najweselszy człowiek na świecie, sypiący w książce anegdotę za anegdotą. I mimo wszystko z tej strony wolimy go pamiętać.
“Królik”, wszystkiego najlepszego!
***
Mocny fragment jego biografii:
– Dzień dobry, czy dodzwoniłem się do najlepszego napastnika w Polsce? – ktoś zaczął do mnie strzelać słowami z prędkością karabinu maszynowego.
– Dzień dobry – odpowiedziałem speszony. – Z kim mam przyjemność? – myślałem, że ktoś robi sobie jaja.
– Z tej strony najlepszy trener w Polsce, Albin Mikulski.
– Dzień dobry, panie trenerze.
– Grzesiek, ty jesteś szybkim napastnikiem, więc na pewno masz szybki sportowy samochód.
Pomyślałem sobie, że jakiś debil ten Albin, ale poznałem go po głosie, więc mówię:
– Zgadza się, mam sportowy samochód – bo rzeczywiście wtedy miałem.
– No to przyjeżdżaj tu szybko na spotkanie do Zakopanego. My cię chcemy, podpisujemy kontrakt. Pieniądze, jakie chcesz, wszystko, jakie chcesz. Chcę cię mieć w drużynie. I pamiętaj… Gramy systemem 4-5-1 z wysuniętym napastnikiem, którego nigdy nie ściągam z boiska – i on mi to wszystko przez telefon opowiada. – Wiesz, kto będzie tym napastnikiem?
– Kto, trenerze?
– Ty, Grzegorz, ty…
Wsiadłem w samochód i pojechałem do Zakopanego na obóz. Przywitałem się z trenerem Mikulskim, a on przedstawił mnie prezesowi klubu, który okazał się fajnym człowiekiem. Przypominał działacza żywcem wyjętego z lat 80.: na nogach czarne szczupaki, spodnie od garnituru, też czarne, i do tego kreszowy dres Adidasa.
– Ty jesteś Król? – zapytał na wstępie.
– No, jestem.
– Ile chcesz zarabiać?
– 300 tysięcy.
– Nie ma sprawy. Albin powiedział, że jesteś najlepszy.
Gdybym powiedział „milion”, pewnie dostałbym milion.
Poszedłem do sekretariatu, spisaliśmy umowę i sprawa była załatwiona. Wszystko trwało pewnie mniej niż dwie minuty.
Podpisałem kontrakt, a chwilę później Szczakowianka została zdegradowana z ekstraklasy za korupcję. I co teraz? Nie poszedłem przecież do Jaworzna po to, żeby kopać się po czołach w drugiej lidze.
Jak z nieba spadła wtedy oferta Lecha Poznań. Trenerem był tam Czesiu Michniewicz. Były kumpel z drużyny wyciągnął pomocną dłoń. Pojechałem do Wielkopolski, przeszedłem testy i do pełni szczęścia brakowało już tylko jednego szczegółu – musiałem rozwiązać kontrakt ze Szczakowianką.
Wróciłem więc do Jaworzna i ogłosiłem:
– Wieśniaki, jednak nie chcę u was grać!
Im to było nawet na rękę. Głównie z uwagi na niezbyt kuszącą perspektywę płacenia mi wysokiego kontraktu w drugiej lidze. Zgodzili się na rozwiązanie umowy, ale w ramach rekompensaty zażyczyli sobie 20 tysięcy złotych. Dychę zgodził się wyłożyć Lech, drugą dychę miałem zapłacić z własnej kieszeni. A że moje kieszenie były raczej puste – oczywiście w międzyczasie zdążyłem roztrwonić 150 tysięcy, które dostałem od Amiki – to pożyczyłem od lichwy.
Pozostało pojechać do Warszawy, żeby w siedzibie PZPN-u dopełnić wszystkich formalności.
Plan dnia ustalony był co do godziny:
11.15 – przyjazd mojego pociągu na Dworzec Centralny w Warszawie,
12.07 – przyjazd pociągu z prezesem Szczakowianki,
12.30 – spotkanie z prawnikiem w siedzibie PZPN-u.
W moim prywatnym planie, który misternie ułożyłem w głowie już poprzedniego dnia, znajdował się jeszcze jeden punkt, najważniejszy. Między przyjazdem mojego pociągu a przyjazdem pociągu prezesa była ponad 50-minutowa luka. Uznałem, że to wystarczająco dużo czasu, by odwiedzić moje ulubione miejsce.
Wszystko obliczyłem. Wiedziałem, gdzie dokładnie znajduje się kasyno i ile minut potrzeba, aby dojść do niego z dworca. Nie było to skomplikowane i czasochłonne – wystarczyło przejść przez ulicę. W portfelu miałem jakieś zaskórniaki, kasę na bilet powrotny i 20 tysięcy dla Szczakowianki. Zagram, wygram, będę do przodu – takie było założenie.
Wsiadłem do pociągu. Dzień był bardzo słoneczny, podobnie jak moje myśli. Czułem, że zbliża się wspaniała chwila, i wcale nie chodziło mi o czas, gdy transfer marzeń stanie się faktem. Miałem na myśli moment, w którym przekroczę wreszcie próg kasyna. Z trzech tysięcy planowałem zrobić 20. Zakładałem, że z tą sumą wrócę do Poznania i tam w spokoju będę kontynuował grę. Żonie zamierzałem skłamać, że negocjacje się przedłużyły. Cały plan miałem już gotowy. Byłem pewny, że się powiedzie. Modliłem się jedynie o to, aby pociąg nie miał opóźnienia. Wówczas nie zdążyłbym przecież odwiedzić kasyna. Nie mogłem do tego dopuścić. Głowiłem się, co mogę zrobić, aby skład na pewno dojechał do Warszawy na czas. Co kilka minut wypytywałem konduktorkę, czy podróż przebiega zgodnie z planem. Zmuszałem ją, aby dała gwarancję, że nie ma żadnego opóźnienia. Nerwowo chodziłem między przedziałami, nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Za oknem migały drzewa, a mi wydawało się, że stoimy. Czułem się jak w końcówce meczów, w których prowadziliśmy, ale do samego końca musieliśmy odpierać szaleńcze ataki rywali. Każda sekunda wydaje się wtedy wiecznością.
W Warsie zamówiłem piwo. Tylko jedno, ponieważ z tyłu głowy wciąż miałem zapisaną informację, że czeka mnie ważne spotkanie. Nie o spotkaniu jednak myślałem, ale o tym, co zrobię z wygranymi pieniędzmi. Może kupię willę? W końcu ile można mieszkać w ciasnych mieszkaniach… Już byłem zwycięzcą. Przypominałem sobie wszystkie piękne chwile spędzone w kasynie. Przed oczami przelatywały mi kolejne wygrane. Tym razem też wygram. Po prostu to wiedziałem.
– Za ile będziemy w Warszawie? – zapytałem konduktorkę po raz setny.
Nie mogłem znieść, że pociąg jedzie tak długo. W jednym z przedziałów dostrzegłem samotnie siedzącego faceta. Wszedłem do środka i zaproponowałem kilka partyjek pokera. Cierpliwości starczyło mi na dwa rozdania. Podziękowałem i wyszedłem na trzecią czy czwartą kawę.
Wreszcie dojechaliśmy. Pociąg zajechał na peron punktualnie co do minuty. Wyskoczyłem z niego jako pierwszy i sprintem ruszyłem po schodach. Gdy dotarłem do przejścia dla pieszych, akurat paliło się zielone światło. Tak, to musiał być mój szczęśliwy dzień.
Pierwsze żetony rzuciłem na stół o 11.25. Po chwili zgarnął je krupier. No nic, rzuciłem kolejne. Znowu nie poszło. Kolejne – w plecy. Na zegarku za pięć dwunasta. Pół godziny minęło w okamgnieniu. Zostało 10 minut do przyjazdu prezesa, a umówiliśmy się, że będę na niego czekał na dworcu. Co tu robić? Przecież muszę się odegrać! To w końcu mój szczęśliwy dzień, nie może się tak skończyć!
Zaskórniaki i kasę na powrót już przegrałem, więc postanowiłem wymienić na żetony małą część z tych 20 tysięcy potrzebnych do rozwiązania kontraktu, dokładnie dwa tysiące. „W kilka chwil wyjdę przynajmniej na lekki plus i ładnie się pożegnam” – pomyślałem. Niestety, kolejne chwile mijały, a ja wciąż nie mogłem nic wygrać. Gdy spojrzałem na zegarek, była już 12.15. Wyłączyłem telefon. To był mój stały numer. Gdy traciłem kontrolę nad sytuacją, wyłączałem komórkę. Trochę jak dziecko, któremu wydaje się, że gdy zamknie oczy, jest niewidzialne. Albo jak struś, który chowa głowę w piasek.
W tym momencie już nic innego się nie liczyło. Nic, poza białą kulką. Znowu byłem w transie. Po godzinie poszedłem wymienić na żetony pozostałe 18 tysięcy Zaczął się maraton. Mijały godziny, a ja nie mogłem dobrnąć do krawędzi. Balansowałem gdzieś pomiędzy odrobieniem tych 20 koła a przegraniem wszystkiego. Ani jedno, ani drugie w pełni mi się nie udawało.
Balansowałem tak przez trzy dni. W tym czasie nie przespałem ani minuty. Przerwy robiłem sobie tylko od piątej do szóstej rano, gdy w kasynie trwało godzinne sprzątanie. Szedłem wtedy pod budkę z kebabem. Zjadałem bułkę, wypijałem kilka browarów i wracałem do ruletki.
Drugiego dnia przerwę miałem o godzinę dłuższą, bo zaprosiłem do hotelu jakąś świeżo zbałamuconą dupę. Musiałem trochę odreagować. W tym czasie moja żona, umierając z nerwów, obdzwaniała wszystkie szpitale. Nawet przez sekundę o niej nie pomyślałem.
W końcu po ponad 60 godzinach nadeszła upragniona przegrana. Nareszcie!
Z kasyna wyszedłem kilka minut przed północą. Nie za bardzo wiedziałem, co z sobą zrobić, dokąd pójść. Przespałem się na dworcu, a rano postanowiłem wsiąść do pociągu byle jakiego. Nie miałem bagażu ani biletu. Maryla Rodowicz byłaby dumna.
Usiadłem w pustym przedziale i zasnąłem w kilka sekund. Gdy się obudziłem, przez moment miałem nadzieję, że w rzeczywistości pociąg do Warszawy się spóźnił, a to wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni, było tylko koszmarem sennym. Nie było. Wyglądając przez szybę, zacząłem się zastanawiać, co dalej. Jak wytłumaczyć Czesiowi, że przegrałem w kasynie całą sumę potrzebną do rozwiązania kontraktu? Co powiedzieć ludziom z Jaworzna? Czy żona będzie mnie chciała jeszcze znać? Jak spojrzeć im wszystkim w oczy?
Za szybą ukazała się tablica z napisem POZNAŃ GŁÓWNY. „Jutro się odegram” – pomyślałem, wychodząc z pociągu.