Może to zbyt duże słowa, może jest na nie zbyt wcześnie, ale mam wrażenie, że nikt w ostatnich latach nie przeprowadził w Polsce takiej rewolucji taktycznej jak Piotr Nowak. Jasne, był Robert Podoliński i jego 3-5-2, różne wariacje na temat najpopularniejszego 4-2-3-1 stosuje też choćby Radoslav Latal. Zawsze jednak były to raczej mutacje, różne wersje tego samego schematu, niż totalne wywracanie do góry nogami zastanego porządku.
Weźmy to 3-5-2, które momentami rozpisywano także w Górniku Zabrze Warzychy. Zazwyczaj opiera się i tak na pomyśle dwóch stoperów i defensywnego pomocnika między nimi (bądź po prostu trzech stoperów), oraz bocznych obrońców w roli skrzydłowych, czasem z delikatną asymetrią w opcji “Mraz nieco bardziej defensywny od Szeligi”. W fazie obrony nadal jest to jednak klasyk – trzech broniących środka, dwóch broniących boków, a do tego jeszcze powracający pomocnik z pozycji 8. Co najmniej sześciu, którzy w defensywie potrafią coś więcej, niż podnieść rękę w oczekiwaniu aż sędzia gwizdnie spalonego. “Na desancie” w takim wariancie i tak zostaje w najlepszym wypadku dwóch napastników i dwóch ofensywnych pomocników, choć zdecydowanie częstszy wydaje mi się widok, gdy w całości skoncentrowani na ofensywie są tylko wysunięty napastnik i jakaś dziesiątka za jego plecami.
Od tego schematu ciężko odejść, bo wydaje się doskonale wyważony. W ataku jest dwóch skrzydłowych, rozgrywający, napastnik i czasami podłączający się do przodu środkowy pomocnik. W obronie jest solidne zabezpieczenie – i boków, i środka, w którym główną rolę pełni dwóch defensywnych pomocników (nazwijmy ich “Trałka” i “Tetteh”). Układ wydaje się idealny. Czasem można zrezygnować ze skrzydłowych, wzmacniając środek (przypadek piętnastu środkowych pomocników jednocześnie na placu w wykonaniu Cracovii Zielińskiego), czasem można jednego z defensywnych pomocników przesunąć zupełnie do obrony, dając nieco swobody bocznym obrońcom. Generalna równowaga jest jednak zachowana, a szczytem szaleństwa jest wystawienie jednocześnie Dudy i Guilherme (ale od razu zabezpieczając to tercetem Jędrzejczyk, Rzeźniczak, Pazdan). Pięciu z przodu, pięciu z tyłu, koniec.
I nagle na scenę wchodzi Pan Piotr. Ba, to nie jest byle jaka scena, to jest boisko lidera z Warszawy, na którym ponoć niedźwiedzie straszą, na którym zęby połamały sobie wielkie drużyny* (*sprawdzić, czy nie europejskie puchary). I Pan Piotr na tym bardzo trudnym terenie stwierdza, że w sumie wystarczy mu trzech zawodników defensywnych. Do boju rzuca jednocześnie Krasicia, Milę, Chrapka, Maka i Peszkę, oczywiście z przodu trzymając duet Paixao-Kuświk. Sześciu graczy kojarzonych jednoznacznie z grą w przodzie i Chrapek, w najlepszym przypadku środkowy pomocnik, ale przecież żaden z niego Murawski, by wymiatać tuż przed obrońcami.
Tak ofensywne ustawienie, w dodatku w tak ważnym meczu z tak silnym rywalem to absolutny przełom. Przełom, z którego Nowak zaczął jednak korzystać częściej. Już zestawienie – czterech zawodników defensywnych, sześciu ofensywnych mogłoby się wydawać nieco ekstrawaganckie. Nowak tymczasem zmienił proporcję na 3:7. I co lepsze – okazało się, że ten szalony atak przynosi efekty. Pierwszy – masowe kartki dla rywali, kompletnie gubiących się przy tak zmasowanym natarciu ludzi zwyczajnie potrafiących grać w piłkę. Gdy Paixao wymienia podania z Krasiciem, Milą i Chrapkiem, wyjściem jest przede wszystkim faul. Lechia praktycznie co dwa mecze grała wiosną w przewadze zawodnika, czasem nawet dwóch zawodników. Forowanie przez sędziów? Nie, moim zdaniem efekt rewolucji Nowaka.
Bardzo podobała mi się wypowiedź trenera Stokowca przed meczem z Lechią. “Mają do nas szacunek, wystawili Kovacevicia wzmacniając defensywę”. Co to oznacza? Że Piotr Nowak w starciu z silnym rywalem i wobec obaw, że ktoś może mu się włamać do domu, faktycznie postanowił osłonić wejście. Ale zamiast montować zamek, albo chociaż kupić psa obronnego – powiesił sobie koraliki. Z samobójczego 3:7 przeszedł na 4:6, ale moim zdaniem bardziej na 3:1:6, bo i Kovacević to przecież nie jest jakiś wymiatacz hasający maksymalnie czterdzieści metrów przed swoją bramką.
Dodać tu zresztą trzeba, że w trójce obrońców Lechii nie ma trzech łysych wież, ale goście, którzy równie dobrze mogliby pograć w 3-5-2 jako wahadłowi – i mam tu na myśli nie tylko Wojtkowiaka, ale i Wawrzyniaka, którego piłka do Flavio Paixao w meczu z Ruchem to dla mnie jedna z najładniejszych asyst miesiąca.
Gdy dodamy do tego wszystkiego te przewrotki, dryblingi, klepki i ogółem: wrażenia artystyczne – Lechia Nowaka wchodzi na poziom, dzięki któremu na jej mecze czekam cały tydzień. Nawet jeśli zawodzi, nawet jeśli nadal popełnia proste błędy – przewróciła w pewnym sensie zastany porządek, zastaną równowagę. I na szczęście im to odpala. Liczę, że za jakiś czas ten stosunek czterech broniących do sześciu atakujących, czy skrajny, trzech do siedmiu, zastosują też w Legii czy w Lechu. Jevtić, Linetty, Gergo, Pawłowski, Nielsen, Kownacki (!), Gajos kontra Kucharczyk, Duda, Guilherme, Prijović, Nikolić, Hamalainen, Masłowski (!). Sam fakt, że ciężko właściwie wytypować ofensywną siódemkę w obu klubach bez odwoływania się do zawodników dość… rezerwowych sporo mówi o tym jak szeroko poleciał Nowak.
I mam nadzieję, że się nie cofnie, nawet kosztem meczów, w których przyjdzie mu przyjąć kilka goli na łeb. Zamiast “Zemanlandii” rodzime “nowakowanie”? Czemu nie.
***
Byłem i nadal jestem zwolennikiem ESA 37, kompletnie nie interesują mnie argumenty o rzekomej niesprawiedliwości systemu, gdyby się dało – w sumie nie pogardziłbym nawet systemem play-off, jeszcze mocniej “deprecjonującym” znaczenie rundy zasadniczej.
W piątek jednak poznałem na własnej skórze dość poważną wadę tego systemu. W sektorze gości przy Łazienkowskiej usiadło niecałe sześćset osób, co dla “Kolejorza” jest wynikiem kiepskim. Piątkowy termin? Oczywiście. Wyniki? Jasne. Sytuacja w tabeli? Tak, z pewnością. Ale kluczowym czynnikiem wpływającym moim zdaniem na dość spokojną atmosferę tego meczu było zmęczenie materiału. Lechici z Legią mierzyli się w finale Pucharu Polski i zaraz potem “finale sezonu” w maju ubiegłego roku, zaraz potem przyjęli Legię na Superpucharze w Poznaniu. Potem dwa mecze w Ekstraklasie, teraz wyjazd ligowy, a już za sekundę – kolejne starcie na Stadionie Narodowym. I kto wie, w perspektywie jeszcze Superpuchar na początku lipca.
Wiem, że to “wina” nie tylko ESA 37, ale i drabinki w Pucharze Polski oraz zwyczajnie trwającej od pewnego czasu dominacji tych dwóch zespołów w lidze. Taka sytuacja jest jednak… Dość dziwna. Między majem 2015 a majem 2016 – siedem meczów. Jedyne pocieszenie, że zmieniają się stadiony, bo niedługo rozsądnym pomysłem mogłaby się stać sprzedaż rocznych karnetów na starcia tych dwóch drużyn.
Swoją drogą – z tego samego względu szczerze współczuję kibicom GKS-u Katowice, chyba jednemu z nielicznych zespołów, który praktycznie nie zmienia poziomu ligowego. Rok w rok te same wyjazdy na Sandecję, Dolcan, Arkę, MKS Kluczbork. Już chyba lepiej zrobić dwa awanse i spadek, niż trzy lata tkwić w tej samej letniej wodzie.
***
W ostatnich dniach ukazały się też dwa moim zdaniem dość fajne teksty. Zapraszam na obszerny wywiad z mecenasem Dróżdżem W TYM MIEJSCU oraz efekt wycieczki do Radzionkowa TUTAJ.