Elektronika wyrządziła wielkie spustoszenia w mojej głowie i okolicach. Nie wiem, czy wstyd, czy nie wstyd, może to po prostu znak czasów, ale w zasadzie nie potrafię już pisać ręcznie. Jak trzeba, coś tam skrobnę, ale będzie to brzydkie, koślawe, no i krótkie. Matury ręcznie już bym chyba nie napisał. Nawet przed listonoszem się wstydzę, gdy muszę coś pokwitować.
Kiedyś czytałem, że w szkołach w Finlandii w ogóle ma nie być już ręcznego pisania, zostanie jedynie to na komputerze. Nie wiem, czy to prawda – co jakiś czas z północy dochodzą różne szalone wieści, które jednak okazują się bujdą po krótkiej weryfikacji. Można jednak przyjąć, że w przyszłości dzieci będą się uczyć pisać na poziomie podstawowym, ale już wszelkie długie formy po prostu wklepią na klawiaturze.
Oj, gdyby była możliwość, abym pisał dedykacje w książkach na klawiaturze, mógłbym stworzyć i dziesięć tysięcy najwymyślniejszych pozdrowień, życzeń i podziękowań. Ale ręcznie… Makabra. Piątek, sobotę i niedzielę siedziałem w dusznym pomieszczeniu i walczyłem z własną ręką, która „nie chciała podawać”. Przypomniał mi się „Szamo”, który dla odmiany ma pismo tak ładne, że jedna kobieta zrobiła awanturę – że to na pewno nie on pisał, tylko jakaś dziewczyna za niego, oszustwo, oddawać kasę. A Grzesiu – łysy chuligan – musiał mieć piątkę z kaligrafii.
Ci, którzy kupili moją książkę w przedsprzedaży wiedzą (widzą), że ja piątki nie miałem. Albo inaczej: może miałem, ale dzisiaj już bym jej nie dostał. Sorry za te bazgroły.
Wypisywanie dedykacji to jest przyjemna sprawa. Szczególną satysfakcję sprawiają prośby od rodziców, w stylu: „Dla Łukaszka, który w przyszłości też chce zostać dziennikarzem”. Wtedy dopisywałem od siebie coś w stylu „do zobaczenia w redakcji” itd. Kiedy ktoś zamawia dla kumpla na urodziny czy imieniny, też super. Co jakiś czas miałem tylko problem z dedykacjami w stylu: „Dla ukochanego brata” albo „Od kochającej żony”. Bo ja ani brat, ani żona przecież.
Oczywiście można było liczyć też na waszą kreatywność, na przykład taką…
Książki z przedsprzedaży zostały rozesłane, od jutra można zamawiać zwykłe, niepomazane przeze mnie, a 25 kwietnia „Stan Futbolu” trafi do księgarń w całej Polsce. Mam nadzieję, że się wam spodoba. 2000 egzemplarzy, które zakupiliście w ciemno, bez czytania jakichkolwiek fragmentów i nawet nie wiedząc, o czym tak naprawdę jest książka – to duży kredyt zaufania, ale i spora presja. Zaraz będzie spływał – jak to się mówi po korporacyjnemu – feedback. Na razie jedna osoba, bardzo wymagająca, powiedziała mi: „może być”.
Uff.
Pod identycznym tytułem – „Stan Futbolu” wystartował też program TV (tzn. internetowy, ale jak ktoś chce, to i na telewizorze sobie puści). Moim zdaniem jest całkiem fajny, wesoły, koncepcja była właśnie taka, żeby nie trzymać się kurczowo ram, tematów, jakiejś problematyki, tylko pozwolić na pełną swobodę i zobaczyć, dokąd nas to doprowadzi (np. do „Reduty Ordona” wyrecytowanej przez Tomka Hajtę). Jeśli ktoś mówi, że muszę bardziej moderować dyskusję, to od razu odpowiadam: nie mam takiego zamiaru.
Wiadomo, że nie jest to produkcja robiona na tip-top, bo nie mamy kamer po 100 tysięcy za sztukę, nie mamy drogich lamp (do których w pakiecie trzeba mieć makijażystki), nie mamy hiper-wypasionego studia, a i tak cotygodniowe koszty są bardzo duże. Ale może z czasem znajdzie się partner, który nam trochę w nich „ulży”, jakiś sponsor, te sprawy. Póki co robimy, płacimy i czekamy. Im więcej odtworzeń wyklikacie, tym pójdzie na łatwiej.
Kiedyś już byłem (współ)gospodarzem programu w Orange Sport. Nazywało się to to „Kontratak” i było totalnym niewypałem. To znaczy, nie była to produkcja aż tak fatalna, jak się mówiło, po prostu czego innego widzowie oczekiwali i ja im się nie dziwiłem, bo sam czego innego oczekiwałem. Wraz z Piotrkiem Koźmińskim zapraszaliśmy – tak mi się zdaje – super gości, a nie jest łatwo tydzień w tydzień w sobotę, jakoś koło południa, ściągnąć do studia w Warszawie kogoś nowego. Wpadał i Podolski, i Domenech, i Nawałka, i Boniek, i Olisadebe, i Berg i dwadzieścia innych osób, wypowiedzianych zostało sporo interesujących zdań, ale nie tego rodzaju wywiadów oczekiwali telewidzowie, sądzili że będzie drapieżniej (bo i powinno być) i bardziej na luzie.
Zawsze coś. Czasami decydował jeden szczegół, czasami drugi. Niektórych gości (chociaż to bardzo rzadkie sytuacje) zapraszał Piotrek, a oni mówili „ale tam jest Stanowski”. No i on przekonywał, że ja będę grzeczny, miły. I byłem, bo skoro poświęcali swój czas, wyświadczali przysługę i przychodzili do studia „mimo Stanowskiego”, to uznawałem, że nie będę na antenie łamał ustaleń i robił wsi. Widzowie natomiast – całkiem słusznie pytali po młodzieżowemu: „kozak w necie, pizda w świecie”?
Ale wiecie co było absolutnie najgorsze i moim zdaniem kluczowe?
Krzesła. Ich kształt i rozstawienie. Wiem, że brzmi to kretyńsko, ale wierzcie mi: sprawa najważniejsza. Siedzieliśmy w tak wąskich krzesłach, że się dupa ledwie mieściła (a kilku gościom się nie zmieściła), daleko od siebie, rozstawieni w taki sposób, że automatycznie wymuszony był dystans i brak naturalnej rozmowy. Początkowo miało być inaczej – jakieś kanapy, stół, swoboda. A potem przyszła jakaś dyrektorka z góry, która przed kamerą w życiu nie spędziła sekundy, poustawiała po swojemu i zabiła program, zanim się on narodził. Sztywni ludzie wciśnięci w sztywne fotele, w sztywnym, sterylnym studiu.
Za to pani dyrektor się zaczęło podobać.
No więc – teraz już tak nie chcę. Nie chcę żadnej pani dyrektor, która mi zrobi przemeblowanie. Wolę może i bardziej amatorsko, za to trochę po swojemu, weselej, ciekawiej. Zapraszam was w sobotę o 12:00 na trzeci odcinek lub też później do oglądania powtórek. Może kiedyś wspólnie doczekamy czasów, gdy będzie to produkcja w standardzie najlepszych telewizji, ale póki co najważniejszy jest moim zdaniem klimat.