Wyjechał z Polski osiem lat temu jako kompletny anonim i nikomu nieznany piłkarz. Zacisnął zęby w holenderskim Twente, ciężko pracował, a dziś – mając 23 lata – wchodzi między słupki drużyny Eredivisie. Poznajcie Filipa Bednarka, bramkarza Utrechtu.
Ile, twoim zdaniem, zabrakło, byś skomplikował Arkowi Milikowi drogę do mistrzostwa?
– Od pięciu do dziesięciu centymetrów.
Do 86. minuty prowadziliście w Amsterdamie 2:0.
– Jadąc na Amsterdam ArenA każdy spodziewał się, że czeka mnie grad interwencji. Ale tak nie było. To my prowadziliśmy grę, mieliśmy inicjatywę i wielu okazji, by się wykazać, nie miałem. Szansa pojawiła się dopiero przy pierwszym golu. Analizowaliśmy to z trenerem bramkarzy – błędu nie popełniłem, ale to był strzał, dzięki któremu mogłem zabłysnąć. Szkoda. Natomiast o tego gola po rzucie karnym byliśmy źli nie tylko my, a pół Holandii. To, co zrobił sędzia, wszyscy widzieli. Arek Milik i Davy Klaassen, kapitan Ajaksu, przyznali, że faulu nie było. Strata punktów w takich okolicznościach zawsze boli mocniej.
Miałeś pewnie myśl, co się stanie, jeśli obronisz tę jedenastkę.
– Każdy marzy, by przy 50 tysiącach ludzi w przedostatniej minucie obronić rzut karny. Spróbowałem jeszcze przed strzałem krzyknąć „Arek!”, ale wychodził już poza szesnastkę.
Chciałeś mu jeszcze zamieszać w głowie?
– Oczywiście. Zawsze jest szansa, że jednak kopnie te pięć centymetrów bliżej mnie. Ale mimo młodego wieku zachował zimną krew, strzelił tuż przy słupku. Brawa dla niego.
Po meczu w Eindhoven, gdzie wygrał Ajax i objął fotel lidera, spodziewaliśmy się, że to koniec sezonu. Jedni i drudzy mieli na luzie przeskakiwać kolejne przeszkody.
– W Holandii mówili, że to przedwczesny finał o tytuł. Oba zespoły miały twardo wygrać wszystko do końca rozgrywek, a teraz było blisko sensacji. Gdyby Ajax przegrał, mógłby już w trzech kolejkach tego punktu nie odrobić. No ale sędzia zdecydował inaczej, podarował prezent.
Jakie recenzje zebrałeś za dwa pierwsze występy?
– Nie chcę sobie schlebiać, ale dobre, nawet bardzo dobre. Nie ukrywajmy: była spora niewiadoma wokół mojej osoby. Przyszedłem z Twente, a ludzie zadawali sobie pytania, kim jest ten Bednarek. Nikt mnie tutaj właściwie nie znał. Siadałem co tydzień na ławce, czekałem na debiut i w końcu przyszła szansa. Czułem, że publika jest ciekawa, co pokażę. Jak z Nijmegen zaliczyłem pierwszą udaną obronę, podnieśli się i bili brawa. Liczyłem, że godnie odwdzięczę się z Ajaksem.
W Polsce wielu ludzi dopiero dowiaduje się o twoim istnieniu.
– Jako 15-latek wyjechałem do Twente, przez kilka sezonów nie zdołałem zadebiutować w Eredivisie, ale jest wiele dróg, które prowadzą do Rzymu. Natomiast ci, którzy mnie znali, trochę już o mnie zapomnieli. Ale ja jestem wytrwały, ciężko pracuję, a to w dłuższej perspektywie daje więcej niż sam talent. Dziś pokazuję, że wygrzebałem się z piasku.
Nie spędziłeś w Twente zbyt dużo czasu?
– Ja tak nie uważam. W pewnym momencie siedziałem 20-30 meczów jako rezerwowy na ławce…
… ale na ławce doświadczenia nie zdobędziesz.
– To też, kiedy np. jedziesz na Ligę Europy, sporo daje. Moim zdaniem, najważniejsze u bramkarza jest przygotowanie psychiczne. Mam świadomość, że jako 19-latek ten niedzielny mecz z Ajaksem rozegrałbym zupełnie inaczej.
Masz porównanie, bo w takim wieku zaliczyłeś jeden występ w Twente – przeciwko Rosenborgowi w LE. Nie byłeś wtedy gotowy?
– Nie aż tak, ale teraz czuję na boisku sporą różnicę. Z Helsingborgiem, dopóki nie złapałem pierwszej piłki, autentycznie trzęsły mi się nogi. W niedzielę, występując przed ponad 50 tysiącami ludzi, stresu nie było. W mojej głowie były takie same myśli, jakbym występował przed pięciuset kibicami. Dlatego podkreślam: widzę po sobie, że psychika jest bardzo ważna.
Sam mówisz, że za pierwszym razem – ponad trzy lata temu – nogi ci się trzęsły. Ale teraz wszyscy zwracają uwagę, że wyglądałeś między słupkami bardzo pewnie. Tylko że tak długa pauza zazwyczaj bramkarza drażni, nie wpływa korzystnie.
– Z trenerem bramkarzy wyznajemy zasadę: jak nie masz nic do roboty, to nigdy się nie irytuj i nie szukaj na siłę okazji. W końcu przyjdzie moment, kiedy będziesz musiał się pokazać i się pokażesz. Rola bramkarza jest taka, że czasem dostaniesz tylko cztery rozgrzewające piłki, a czasem dopiero strzał do sieci w 86. minucie, jak ja z Ajaksem. Wiadomo, zaczynasz być niecierpliwy, wypatrujesz tego momentu, ale to jest part of the job.
Czasem korci, by podkusić los, rzucić się na notę.
– To różni bramkarza doświadczonego od niedoświadczonego. Mam 23 lata i myślę, że doszedłem do dojrzałości i odpowiedzialności, którą biorę ze sobą między słupki. Nie wybiegam jak głupi, dając szansę, by mnie przelobować.
Tak było?
– Może trochę przesadzam, ale na pewno moje ambicje brały górę nad rozsądkiem. Wybiegałem na głupiego z bramki i w połowie drogi zastanawiałem się, co ja do cholery robię. Dziś moje emocje nie dochodzą tak silnie do głosu, zachowują rozwagę. To kwestia doświadczenia, ale też pracy – sporo z trenerem ćwiczyliśmy, bym uczył się podejmować właściwe decyzje. To różni bardzo dobrych bramkarzy od dobrych: ci pierwsi wybierają lepiej.
Duży nacisk kładzie się w Holandii u bramkarzy na pracę nad głową?
– Tak. Mój trener w Utrechcie grał w Aston Villi, zna wielką piłkę – to duży atut. Wiadomo, że jeżeli głowa nie dojedzie, to same nogi nie poniosą. Mamy też w klubie trenera mentalnego, jest do dyspozycji raz-dwa razy w tygodniu. To nie są poważne rozmowy psychologiczne, bardziej dążenie, by być wolnym we własnych myślach, nie „gotować się”.
Co tobie dały te sesje?
– Rozwinęły mnie jako człowieka, ukształtowały osobowość. Jeśli poza boiskiem masz uporządkowane sprawy i ułożoną głowę, na boisku będzie ci łatwiej. Kiedy życie prywatne jest zbalansowane, w tym zawodowym będziesz miał mniej problemów.
Doświadczyłeś tego?
– Był moment, kiedy nie układało mi się z już byłą dziewczyną, a w holenderskiej rodzinie, z którą mieszkałem, zdarzały się spięcia. Czułem, że nie jestem wolny w działaniu na boisku, że coś mnie blokuje. Tak, to była pożyteczna lekcja.
Elementem treningu mentalnego często jest wyznaczanie sobie celów.
– To prawda, ale ja ich sobie nie stawiałem. To oczywiste, że w Holandii chcę być „jedynką” i rozegrać cały sezon między słupkami. Nie nakręcam się, bo w piłce sytuacja może zmienić się z dnia na dzień. Przed momentem siedziałem na ławce, teraz wchodzę do bramki i być może właśnie ogląda mnie skaut wielkiego w Europie klubu, mówiąc: „jego chciałbym mieć”.
Teraz też trochę uśmiechnęło się do ciebie szczęście.
– Ja w szczęście nie wierzę. Uważam, że ciężką pracą i wiarą w siebie doszedłem do pewnego miejsca. Nigdy nie mówiłem, że zadebiutuję po trzech czy ośmiu latach. Wierzyłem po prostu, że nadejdzie ten moment. Nadszedł, byłem na niego gotów, poszło dobrze.
Jakie są szanse, że w niedzielę zagrasz w finale Pucharu Holandii?
– Okaże się za parę dni. Dotychczasowy pierwszy bramkarz, Robbin Ruiter złamał dłoń. Robi wszystko, by zdążyć, nie chce ominąć meczu sezonu, dopiero po nim przejdzie operację. Ale nie ukrywajmy: gra z takim dyskomfortem nie jest łatwa. Nie życzę mu źle, ale… sobie też źle nie życzę. Liczę, że zagram. Dziś jestem numerem 1 i chciałbym nim pozostać. Tym bardziej, że Ruiterem interesuje się kilka klubów. Być może latem odejdzie.
Dużą drogę przeszedłeś od tamtego meczu z Helsingborgiem?
– Zobaczyłem zupełnie innego Filipa. Z chłopca stałem się mężczyzną. Już nie jestem bramkarzem, na którego dmuchną i się przewróci. Cała moja obróbka, jak wyglądam, zachowuję się i prezentuję między słupkami, mocno poszła w górę.
Można wyczuć od ciebie pewność siebie.
– Tak, jestem pewny siebie. Kto ma we mnie wierzyć, jeśli nie ja sam? Myślę, że to klucz do sukcesu. Jeśli nie jesteś pewny siebie na boisku, to zaczynasz się gubić, wątpisz i podejmujesz przypadkowe decyzje. Rozmawiałem z ludźmi w klubie i wspólnie stwierdziliśmy, że na treningach wyglądam nieźle, ale nie mam jeszcze tego potwierdzenia umiejętności w poważnym meczu. To pozostawało pewien nieprzyjemny „zapas”. Tę swoją pewność siebie w końcu mogłem potwierdzić w lidze.
Jak w ogóle wspominasz Twente? Wyjeżdżałeś w młodym wieku.
– Wiedziałem, że w Holandii mogę tylko zyskać. Poziom bramkarski jest podobny co w polskiej szkole, ale rozwój osobisty i możliwości są znacznie większe. Nauka języka, obycie z ludźmi z całego świata, zupełnie inne doświadczenie życiowe. To rzeczy, których nie da się kupić za pieniądze.
Maciek Wilusz powiedział fajne zdanie: „Jechałem do Holandii z nastawieniem, że odpuszczam jakiekolwiek imprezy i wyjścia na miasto, nie chciałem stracić ani jednego dnia”.
– Miałem to samo. Od początku mówiłem, że jestem tutaj człowiekiem na misji. Dzięki dwóm rozegranym meczom w Eredivisie czuję, że ta misja ma właściwy kierunek. Złapałem jeden „przystanek” i idę dalej.
Nie miałeś myśli, że będąc daleko od rodziny i w obcym kraju możesz bardziej wyluzować?
– Rodzice może nie wychowali mnie rygorystycznie, ale wiedziałem, czym jest obowiązkowość. Przyjechałem tutaj z konkretnym planem – by rozwijać się jako piłkarz i zadebiutować w Eredivisie. Imprezowanie i korzystanie z fajnego życia nie było priorytetem, oddaliłoby mnie od tego celu.
Pożegnanie z poprzednim klubem wymarzone raczej nie było.
– Jak przychodziłem, to Twente zaczynało się wspinać na najwyższy poziom – wicemistrzostwo, mistrzostwo, znów wicemistrzostwo. Wyglądało to obiecująco. Wtedy wydawało mi się, że klub wchodzi na wyżyny swoich możliwości, a dziś widzę, jak zjechał w dół. Co się tam działo w poprzednim sezonie, kiedy zabrano klubowi sześć punktów – oj, bolało od samego patrzenia. Łatwo się wchodzi na szczyt, trudniej się na nim utrzymać.
Ale z tego szczytu Twente spadło nie tylko na boisku – klub za dzielenie praw do kart zawodników dostał ujemne punkty i wykluczono go z europejskich pucharów.
– W Holandii takie działania są zabronione. Ktoś próbował obejść prawo, trochę oszukać, no i musiał ponieść konsekwencje. Widząc, że wciąż trwa jakieś dochodzenie, obawiam się o los Twente.
Transfermarkt się nie myli, zapisując ci w drugiej drużynie dwie asysty w sezonie 2013/14?
– Zdarzało się, że taktyka do naszych ataków była dopasowywana pod mojego woleja. Jeśli mieliśmy w ataku szybkiego zawodnika, to łapałem piłkę i natychmiast próbowałem uruchomić go długim podaniem. No i czasem się udawało.
Dochodzi do ciebie powracająca co jakiś czas w Polsce dyskusja, na ile poważnie traktować osiągnięcia w lidze holenderskiej?
– Arek Milik początkowo pojechał do Niemiec, gdzie zjadła go duża konkurencja, ale dostał drugą szansę w Ajaksie i mówi, że mocno się rozwinął. Szkolenie jest tutaj na wysokim poziomie, można sporo zyskać. On jest najlepszym przykładem. Szczerze? Dla mnie ta dyskusja jest bezzasadna. Niech wypowiadają się ci, którzy w Holandii byli. Poza tym, spójrzmy, do jakich klubów odchodzą zawodnicy PSV czy Ajaksu. Nawet z Twente Dusan Tadić przeszedł do Southampton, Naser Chadli – do Tottenhamu.
Przypomina mi się Mateusz Prus, który zaliczył w Eredivisie kilkadziesiąt meczów, a po przyjeździe do Polski nie grał ani w Ruchu, ani w Chrobrym, ani w Rakowie. A po drodze pozostawał pół roku bez klubu.
– Mateusza znam bardzo dobrze, mieszkaliśmy razem w internacie w Amice Wronki. On miał wiele kontuzji, pauzował chyba z półtora roku, poważniejszy uraz kręgosłupa – miał jakieś śruby. A mimo to dostał się do Holandii. No cóż, rynek bramkarzy jest trudny, nie każdemu też w piłce wychodzi. Jak sprawdzam sobie, z kim grałem w młodzieżówce, to połowa albo już w ogóle nie kopie, albo kopie w trzeciej lidze. Gra na najwyższym poziomie nie jest pisana wszystkim.
A fenomen Filipa Kurto? Puszczał gole hurtowo, walił babola za babolem, a miał miejsce w składzie w trzecim kolejnym klubie Eredivisie.
– Zwróć uwagę, że ani razu nie był w klubie, który plasowałby się w środku tabeli. Za każdym razem Filip bronił się przed spadkiem. To trudniejsze warunki do właściwej oceny bramkarza, który jest na bezludnej wyspie i musi się dwoić i troić. Nie ukrywajmy: grając w zespole z dołu, nieprzypadkowo puszczasz więcej goli. Jeśli dostaniesz 30 strzałów i przy jednym popełnisz błąd – o tych dwudziestu dziewięciu interwencjach nikt nie mówi.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK