Wczoraj rzuciliśmy na Twitterze pytanie – czy mecze Legii Warszawa z Lechem Poznań to już logiczna kontynuacja „legendarnych” spotkań Górnika Zabrze z Legią, czy Legii z Widzewem? Czy starcia warszawsko-poznańskie zasłużyły już na to, by postrzegać je jako najważniejszy mecz sezonu niezależnie od pozycji w tabeli obu zespołów? Czy za „derbami Polski” stają w istocie kibicowskie emocje, czy jednak cała legenda to efekt pracy działów marketingu i wyrazistych osobowości z obu klubów?
Po spędzeniu wczoraj dziewięciu godzin przy Łazienkowskiej, nie jesteśmy w stanie podać jednoznacznego werdyktu.
W ostatnich tygodniach czy nawet miesiącach dominowało przekonanie, że to Lech spina się na Legię. Warszawiacy z dumą mówili, że w Poznaniu ich klub jest gwarancją kompletu, że kibole „Kolejorza” przychodzą na stadion nie dla Lecha, ale właśnie z uwagi na przyjazd znienawidzonego rywala. Warszawiacy tłumaczyli, że najstarsi bywalcy trybun z sentymentem wspominają starcia z Górnikiem, ci w średnim wieku – wojny toczone z Widzewem. Lechici tymczasem niezależnie od wieku jako największego rywala traktują właśnie stołeczny zespół.
Derby w jedną stronę – zdawali się sądzić stołeczni fanatycy. Ale wczoraj to oni stawili się w komplecie, co w tym sezonie w lidze – poza poprzednim meczem z poznaniakami – udało im się tylko trzy razy. Gości tymczasem przyjechało niemal sześciuset, co na tle poprzednich spotkań „Kolejorza” stanowi liczbę średnią.
Dzieciaki budują swoją legendę.
***
Czy jednak na pewno wysoka frekwencja gospodarzy to zasługa rywala? Już na trzy godziny przed meczem w okolicy robiło się gęsto, ale wycieczki nie kursowały do sektora gości, by obejrzeć kto przyjechał z Wielkopolski, ale do sklepiku klubowego, w którym króluje temat stulecia. Zresztą, tej magicznej liczby „100” nie da się przeoczyć jeżdżąc po Warszawie. Taksówkarze z chorągiewkami przyklejonymi do szyb, flagi na całej długości ulicy Łazienkowskiej, wszędzie złota czcionka i akcenty ze stuletniej historii klubu. W samym budynku roi się od odniesień do przeszłości. Rocznicowe uroczystości ruszyły właściwie od początku roku, ale dopiero teraz świętowanie wchodzi w tę najważniejszą fazę. Liczba akcji szykowanych przez klub przytłacza, każdą z nich zaś charakteryzuje wyjątkowo rozmach. Poszukiwanie wojskowych korzeni we współpracy z archiwistami, mozolna praca zespołu historycznego, docieranie do przedwojennych, dotąd niepublikowanych fotografii, wystawy, książki, publikacje, cykle wideo, hołdy dla legend.
Wczoraj na przykład tematem numer jeden nie były „derby Polski”, czy ważny dla układu tabeli mecz. Wczoraj liczył się wyłącznie Lucjan Brychczy. Od momentu przyjazdu na Łazienkowską, w rozmowach z pracownikami klubu, na koszulkach kibiców – było widać, kto jest postacią numer jeden tego wydarzenia. Legendarny napastnik we wtorek zostawił odcisk swej dłoni na pamiątkowej tablicy, w dniu meczu oficjalnie stał się patronem trybuny południowej, piłkarze wychodząc na mecz dotykali owego odcisku, a przede wszystkim – ustawili szpaler dla mistrza.
Lechici, legioniści, kibice, piłkarze, działacze. Stanisław Czerczesow na konferencji pokazał charakterystyczną „eLkę” i od razu wyjaśnił, że to dla pana Lucjana, którego tego dnia miał również na koszulce:
Mistrz pic.twitter.com/UJLN51FsbX
— Wiktor Cegła (@wiktorcegla) April 15, 2016
Wszyscy oddali hołd człowiekowi, który uosabia wszystko to, z czym chciałaby kojarzyć się Legia podczas obchodów swojego stulecia. Na materiałach promocyjnych klub promuje się hasłem: „semper invicta, semper heroica” (zawsze niezwyciężona, zawsze bohaterska). Przywiązanie do miasta, imponująca lojalność, hardość. Można wymieniać w nieskończoność, tak jak w nieskończoność nieść się będą okrzyki „Lucjan Brychczy” na „Żylecie”.
Między przyśpiewkami tłumaczącymi kim jest Legia i z jakiej krainy pochodzą poznaniacy – znalazł się ten moment, gdy cały stadion kiwnął głową w jednym rytmie. Był to moment, w którym na murawę wchodziła legenda.
Zresztą, klimat stulecia uderzył do głowy większej liczbie osób. Jeden z kibiców oświadczył się swojej partnerce na środku boiska. W sklepiku klubowym byliśmy zaś świadkami wydawania całych fortun na wszystkie dostępne gadżety z trzema cyframi – jeden, zero, zero.
***
Panorama z sektora gości wykonana smartfonem Samsung Galaxy S7 Edge.
Wśród lechitów atmosfera nie była tak podniosła. Wręcz przeciwnie – dało się usłyszeć narzekania, że mecze z Legią zaczynają nieco powszednieć. Od początku maja ubiegłego roku, a więc na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy, Lech przy Łazienkowskiej meldował się trzy razy, raz przyjechał też do Warszawy na finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym, gościł zaś legionistów przy okazji ligowego meczu u siebie oraz Superpucharu Polski. Za dwa tygodnie znów wycieczka do stolicy, znów na Narodowy, znów na finał Pucharu Polski. A jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planami lechitów i ich klub wygra to trofeum – pewnie i w Superpucharze przyjdzie im zagrać z Legią (choć pewnie woleliby z Piastem).
Sądziliśmy, że tego typu mecze nigdy się nie nudzą, więc trzy spotkania z tym samym rywalem w lidze na pewno nie zaszkodzą atrakcyjności starć. Ale nie wzięliśmy pod uwagę, że do regularnych wojen w lidze dołączyły jeszcze bitwy w pucharach. Efekt jest taki, że na sektorze gości usiedliśmy wraz z niespełna 600 kibicami z Poznania. Inna sprawa, że kolejny raz dała tutaj o sobie znać niezwyciężona pasja tych ludzi. Pociąg specjalny odjeżdżał ze stolicy Wielkopolski po 13, co oznacza, że większość kiboli musiała przedwcześnie zakończyć tydzień pracy. Rozpoczęta pewnie w okolicach południa eskapada skończyła się praktycznie nad ranem – ze stadionu kibice gości wyszli ponad godzinę po końcowym gwizdku, ich pociąg odjeżdżał zaś po północy.
Pocieszenie? Wejście było sprawne. My wchodziliśmy na obiekt jakieś… czterdzieści sekund. Pobieżna kontrola, dzień dobry, dziękuję. Gdy przypominamy sobie stare czasy, gdy ochrona obiektu na Legii potrafiła zaglądać za sałatę w bułkach wnoszonych na stadion – to już inna epoka. Pocieszenie numer dwa? Choć „Kolejorz” ze swojej liczby w stolicy zadowolony nie jest – to co dla nich jest podłogą, dla wielu stanowi sufit. Trwający ponad 24 godziny wyjazd w piątek, by zobaczyć porażkę z rywalem? Pasja to potężna broń. Albo nawet broń legendarna.
Co do tej „legendarności” 🙂 Wejście jakieś 40 s. „Guantanamo” to już tylko legenda sprzed lat. 😉 #zostanlegenda pic.twitter.com/SS83gYen7Q
— Jakub Olkiewicz (@JOlkiewicz) April 15, 2016
***
No właśnie, nadal jednak nie mamy odpowiedzi, co z tą legendarnością. Jak pokazał wczorajszy mecz – takie starcia zawsze mają smak, ale nie zawsze mają oprawy. Zawsze cieszą się zainteresowaniem kibiców, ale nie zawsze gwarantują komplet po obu stronach. Zawsze stanowią gratkę dla fanów piłki z całej Polski, ale nie zawsze wywołują skrajne emocje w obozie pokonanych i zwycięzców.
Do legendy przejdzie na pewno wszystko to, co odbywa się wokół stulecia Legii. Legendarnym można określić powitanie Brychczego, z kwiatami od Jana Urbana i szpalerem zawodników obu drużyn. Legendarna pasja towarzyszy wszystkim wyjazdowiczom w Polsce, szczególnie tym, którzy w roboczy dzień wyjmują sobie trzydzieści godzin z życiorysu na oglądanie meczu z narożnika boiska.
Ale czy same mecze Legii z Lechem będą kiedyś określane takim mianem? Na razie umiejscowilibyśmy je „na drodze do legendy”. I większy dystans na tej drodze niż wczoraj uda się zapewne przebyć przy finale Pucharu Polski.
JO
Fot. Samsung Galaxy S7 Edge, pełna fotorelacja na Twitterze pod hashtagiem #zostanlegenda