Reklama

Czy Legia i Lech kiedyś przestaną sobie wbijać szpilki? Liczymy, że nie

redakcja

Autor:redakcja

15 kwietnia 2016, 14:03 • 6 min czytania 0 komentarzy

Przez moment już się obawialiśmy, że tym razem polski klasyk przejdzie bez żadnej docinki, bez podgryzienia, w zupełnie pokojowej atmosferze, ale sprawę szybko uratował duet Urban-Nikolić, publicznie negocjując się o to, który z nich strzelał ładniejsze bramki. Ostatnimi czasy to już stały punkt programu. Klasyk równa się wymiana uprzejmości na linii Poznań – Warszawa. Od razu zaznaczmy: my uwielbiamy szpilki. Są o wiele ciekawsze niż paplanina o „trudnym wyzwaniu”, „szacunku do rywala” czy „ważnych trzech punktach”.

Czy Legia i Lech kiedyś przestaną sobie wbijać szpilki? Liczymy, że nie

W jednym narożniku Jan Urban: – Nikolić zapraszał mnie na trening, że nauczy mnie strzelać. Oglądałem jego gole, niczego by mnie nie nauczył, bo lepsze strzelałem.

Reakcja Nikolicia? Natychmiastowa: – Jan Urban twierdzi, że strzelał piękniejsze gole ode mnie? Mam wiele ładnych bramek na koncie, może powinien obejrzeć je na YouTube?

Zresztą, to nie pierwszy raz, kiedy Nikolić odgryza się Lechowi. Kiedy słychać było zarzuty, że Węgier strzela słabeuszom, ten zgrabnie odpowiedział, że w takim razie wie, jakim zespołem jest Lech Poznań. Napięta atmosfera momentalnie udziela się także nowym zawodnikom i to najlepiej świadczy o tym, jak duże emocje wywołują starcia Legii i Lecha. Prijović rzuci w „Super Expressie”, że Legia ma lepszych piłkarzy na każdej pozycji, Nielsen dołoży, że skoro gol z Termaliką był lepszy niż seks, bramka strzelona Legii byłaby jak orgia, krew się leje, emocje się zgadzają, wszyscy są happy.

A najbardziej klubowe księgowe.

Reklama

***

Na pierwszy rzut oka – obie strony kompletnie się nie znoszą. Kiedy tylko jest ku temu okazja – nie wahają się sobie docinać. A kiedy jej nie ma – no to ją kreują. Z drugiej jednak strony, przecież… nie mogą bez siebie żyć. To system naczyń połączonych. Miłość oparta na nienawiści. Mocny Lech jest potrzebny Legii, tak samo jak mocna Legia (ale w zasięgu) jest potrzebna Lechowi. Bilety rozchodzą się w rekordowym tempie, sklepy kibica puchną od ludzi, oglądalność przed telewizorami bije na głowę inne, „zwykłe” mecze. Pisząc wprost: biznes się kręci.

Wzajemny trolling towarzyszył poznańsko-warszawskim pojedynkom od zawsze. Dosłownie od zawsze, od pierwszego meczu. Lech (a właściwie Zrzeszenie Sportowe Kolejarz Poznań) przyjął u siebie od Legii (formalnie od CWKS Warszawa) szóstkę. Warszawian pożegnały z trybun okrzyki „zawodowcy”. Wówczas było to obelgą – piłka była wtedy niczym innym jak hobby dla amatorów.

Przyśpiewki w stylu „Lech zdechł” czy „Legia legła”? Standard, klasyka gatunku. Ale to, że kibice nie pałają do siebie sympatią to sprawa dość oczywista. Od piłkarzy wymagają dozgonnej lojalności – jeśli włożyłeś koszulkę Lecha, nie masz prawa włożyć koszulki Legii i na odwrót. W dobrym tonie jest deklaracja, że nigdy w życiu nie przejdzie się na stronę wroga – tak kupił kibiców choćby Nicki Bille Nielsen. Zwykło się mówić, że przykład idzie z góry – w tym przypadku to stwierdzenie ma wyjątkową rację bytu. Prezesi obu klubów – przynajmniej publicznie – uwielbiają wzajemnie się podgryzać.

Legia ściągała zimą piłkarzy na potęgę, podczas gdy Lech długi czas nie ujawniał długo wyczekiwanego nazwiska nowego napastnika? Klub stwierdza, że nie zamierza prowadzić „awanturniczej polityki transferowej”, co jest jasną sugestią – w Warszawie robią transfery na hurra, my wolimy podjeść do tego na chłodno. Ale jeśli chodzi o transfery, trolling nie kończy się na wzajemnych atakach na łamach mediów, ale jest obecny także w rzeczywistych ruchach. I tu ostatnio zdecydowanie wygrywa Legia, której przewaga finansowa na ten moment nie ulega wątpliwości. Najboleśniejsza szpilka Najboleśniejszy sztylet pod żebro – Hamalainen. Kiedy meldował się na placu gry przy Bułgarskiej, ci z bardziej wyczuleni na dźwięki musieli opuszczać trybuny. Ale byli też Bereszyński, dla którego po transferze do stolicy stworzono nawet rapowy kawałek (nie, nie pochwalny), czy prawdziwy majstersztyk warszawskiego klubu – Krystian Bielik. Przyszedł do Legii za grosze, pograł pół roku i wyemigrował za poważne pieniądze.

Łatwy zarobek to jedno, cios wymierzony w rywala to drugie.

Reklama

Były też rzecz jasna sytuacje, w których demonstracja siły kompletnie się nie opłaciła. Przykład? Henrik Ojamaa. Lech wyszperał sobie piłkarza, obserwował, negocjował, a kiedy ten przyjechał do Polski zadzwoniła Legia, zaprosiła do siebie i ot, tak po prostu sprzątnęła go lechitom sprzed nosa. Ciekawie też się miała sprawa z Manuelem Arboledą. Legia niby interesowała się obrońcą, a nikt w Poznaniu nie wyobrażał sobie takiego scenariusza, że ten przenosi się do Warszawy. Efekt? Bajeczny – oczywiście jak na polskie warunki – kontrakt dla Kolumbijczyka. Nic dziwnego, że pojawiły się domysły, że… Legia celowo rozpuściła takie plotki, żeby jak najbardziej dostało się po budżecie rywala.

Czy te ruchy się jednym i drugim opłaciły – to już materiał na inną opowieść.

***

W wywiadach z piłkarzami/trenerami/działaczami Legii zawsze padają pytania o Lecha i na odwrót. To normalne. Kiedy Karol Klimczak stwierdził, że Lech nauczył się Legii i już z nią nie przegrywa, reakcja Leśnodorskiego była natychmiastowa: – Mam ogromny szacunek do Lecha, ale przez dwa i pół roku, jak jestem prezesem Legii, klub z Poznania nie wygrał nic, a w europejskich pucharach odpadał z amatorami. My zdobyliśmy dwa mistrzostwa, dwa Puchary Polski i dwa razy graliśmy w grupie Ligi Europy, awansowaliśmy z pierwszego miejsca do fazy pucharowej, jesteśmy liderem ekstraklasy. Naprawdę nauczyli się Legii?

W tym roku dla odmiany prezes Lecha Karol Klimczak na pytanie, dlaczego nie jest tak medialny jak Leśnodorski odpowiedział: – Nie przyklejam panom gumy do stołu od spodu i nie nakładam koralików, bo jest mi to do niczego niepotrzebne. Klimczak w programie Hat-trick nie omieszkał tuż przed poprzednim meczem wbić kilku szpilek, między innymi przyznając, że… w Poznaniu lepiej liczą kartki.

W minionym sezonie głośno było po słowach Dariusza Dudki, który stwierdził, że słyszał… iż Legia chciała zapłacić Wiśle za zwycięstwo nad „Kolejorzem”. Wisła miała grzecznie odmówić, ale cała sytuacja to kolejny dowód na to, że rywalizacja pomiędzy klubami toczy się nie tylko o pieniądze. Ale także o honor.

Kilka szybkich twittów:

1

*

2

*

3

*

4

*

5

*

6

*

9

Pozostaje tylko ubolewać, że na Twittera nie zdecydował się Karol Klimczak. Ale może to i dobrze – temperatura w wymianach zdań z Leśnodorskim byłaby tak duża, że pewnie nie uciągnęłyby tego serwery.

***

Czy doczekamy czasów, kiedy transfer z Poznania do Warszawy bądź w odwrotnym kierunku będziemy oceniać w pierwszej kolejności w kontekście przydatności na boisku, dopiero w drugiej przez pryzmat zdrady, burzy, lawiny nienawiści? Czy o takim delikwencie zdarzy nam się powiedzieć „o, kiedyś to u kibiców nie miałby życia”? Czy doczekamy czasów, kiedy żaden dziennikarz przed polskim klasykiem nie wpadnie na to, żeby zadzwonić do Jerzego Podbrożnego albo Pawła Kaczorowskiego, bohaterów takich transferów? Czy doczekamy momentu, kiedy żaden sponsor „Kolejorza” nie wymyśli żadnej akcji w stylu odHAMsię? Kiedy nikt z Legii ze złości nie rozwali myszki i nie dostanie w prezencie nowej, w kopercie z pieczątką poznańskiej poczty?

W momencie, kiedy to się stanie, prawdopodobnie przerzucimy się na bierki. Póki co temperatura się zgadza. I bardzo nam z tym dobrze.

legia3

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...