Słyszysz Paweł Sibik, myślisz jedno: szokujące powołanie na mistrzostwa świata w 2002 roku. Czy bilet do Korei i Japonii był szokiem także i dla niego? Jak na jego obecność w reprezentacji zareagowali koledzy? Dlaczego ulubioną piosenką w szatni Odry Wodzisław była… „Pszczółka Maja”? W dzisiejszym odcinku Ale to już było Paweł Sibik.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Kiedy patrzę na to, skąd wyszedłem, gdzie i kiedy zaczynałem – spełnienie. Przecież ja do pierwszego klubu, do Lechii Dzierżoniów, poszedłem w wieku 16-17 lat. Wcześniej grałem na boiskach szkolnych i tyle. Dziś widzę jak od piątego roku życia szkoli się dzieci i myślę sobie, że teraz z moim startem nie byłoby możliwe osiągnąć tyle, co osiągnąłem wtedy. Jako mały chłopak patrzyłem na mistrzostwa świata, chciałem tam zagrać. I udało mi się, dlatego uważam, że tak, jestem spełniony.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
No, ten mundial. Za dzieciaka zawsze mówiłem, że będę piłkarzem. Marzyłem, że będę kiedyś grał na dużym turnieju, ale szybko się ocknąłem, kiedy mój rocznik zdobywał srebro w Barcelonie. Mówię: nie no, gdzie ja jestem? W III lidze, w Lechii Dzierżoniów, która boryka się z problemami? Zakasałem rękawy i się udało. Potem się okazało, że wielu kadrowiczów z Barcelony nie pojechało na mundial, więc się minęliśmy.
Ludzie pytali mnie, co ja w tej kadrze w ogóle robię. Wcale mnie to nie dziwi. Człowiek wyciągnięty znikąd – tak naprawdę kibic, bo ja nie grałem w eliminacjach, a tylko kibicowałem tej reprezentacji – jedzie na mundial… Miałem przekonanie, że sportowo na ten wyjazd zasłużyłem. Poziom mojej gry przez długi czas szedł w górę, nie schodziłem poniżej jakiegoś poziomu. Szczyt formy osiągnąłem w wieku 27-32. Przez pięć lat byłem wiodącą postacią w lidze. Dla mnie to było bardzo budujące – nawet grając w małym klubie można zostać dostrzeżonym, jechać na mundial, nawet powąchać trochę boiska.
Kiedy usłyszałem, że jestem powołany, byłem w szoku. Może nie, że nie dowierzałem, ale widziałem ten mundial jak za mgłą. Ale nie napalałem się, bo to nie było tak, że miałem pewność, że jadę. Na liście był jeszcze Bartek Karwan. Gdyby się okazało, że jego uraz jest na tyle niegroźny, że da radę zagrać – to on by pojechał. Wiedziałem, że jadę na zgrupowanie, ale byłem świadomy, że jestem tam jako piłkarz numer 24.
Tak się stało, że lekarze stwierdzili, że Bartek nie będzie w stu procentach zdrowy.
Ludzie mówili, że Engel ma jakiś interes w tym, żeby mnie wypromować. Były różne domniemania. Ja na szczęście byłem już ukształtowanym piłkarzem – nie tyle piłkarsko, co psychicznie, więc to wszystko do mnie docierało, ale od razu wypadało z głowy. Udzielałem w przeszłości wiele wywiadów, więc spokojnie przyjmowałem konfrontacje z mediami. Te opinie były niesprawiedliwe i krzywdzące, ale zarazem przecież zdawałem sobie sprawę, że wszedłem do tej kadry tylnymi drzwiami. Nawet po mistrzostwach ludzie próbowali mi dopiec, że układy i tak dalej.
Chłopaki w kadrze też nie do końca rozumieli to powołanie, to było widać. Odczuwałem to. Powiem tak: na treningach mnie nie oszczędzano. Wiele zdrowia musiałem zostawić, żeby walczyć z kolegami, którzy traktowali mnie dość ostro. Pozostało mi tylko zbudować swój autorytet na boisku. Inaczej się nie da – jak piłkarze widzą, że mogę im się przydać, to wszelkie pytania „co on tu robi?” przestają mieć rację bytu.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Zawsze chciałem grać w lidze niemieckiej. Próbowałem, byłem w Cottbus na testach, byłem w Jenie, ale się nie przebiłem. Udało się za to pojechać na Cypr. Początkowo nie chciałem tam wyjeżdżać, ale nie żałuję, bo każdy wyjazd zagraniczny daje inny pogląd na piłkę. Liga była ciekawa, sporo obcokrajowców, zdobyłem mistrzostwo. W Polsce byłem co najwyżej trzeci, a z Apollonem się udało. Wprawdzie niewiele wtedy zagrałem, bo nie pozwoliła mi kontuzja biodra – uraz ciągnął się od dłuższego czasu, ale dopiero na Cyprze usłyszałem diagnozę, że muszę kończyć karierę.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Jeżeli był – nic o tym nie wiem. To były trochę inne czasy. Wiem natomiast, że po mistrzostwach świata bardzo zabiegała o mnie Legia, ale rozbiło się o kwotę odstępnego. Odra zablokowała ten transfer.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Nie wskażę jednego, nie chciałbym nikogo skrzywdzić. Przez Odrę przewinęło się mnóstwo zawodników, najpierw graliśmy trójką obrońców ze stoperem, był Piotruś Jegor, potem przyszedł Rysiek Staniek, przewinął się Marek Saganowski, Łukasz Sosin.
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
Akurat nie byłem na boisku w meczu z Portugalią, ale to, co wtedy wyprawiał Pauleta… Aż się cieszyłem, że mnie na tym boisku nie ma (śmiech).
Najlepszy trener, który pana trenował?
Może nie uważam go za najlepszego trenera, z którym pracowałem, ale największy wpływ wywarł na mnie Marcin Bochynek. Przekonał mnie do ciężkiej pracy. Bardzo stanowczo wskazywał piłkarzom, co chce z nimi osiągnąć. On nie potrzebował – jak to mówi trener Smuda – laptopów, działał na wyczucie. Wydawało mi się często, że jest czegoś za dużo, ale potem musiałem przyznać trenerowi rację.
Dodałbym jeszcze do tego Rysia Wieczorka, który mnie ukierunkował. Graliśmy razem, znał mnie bardzo dobrze, więc jako trener umiał wykorzystać mój charakter i wycisnąć mój potencjał. Byliśmy perfekcyjnie przygotowani taktycznie, bo Wieczorek wszystko doskonale umiał przekazać. Teraz ma mniej szczęścia, ale jestem przekonany, że dalej robi dobrą robotę, lecz – jak to w naszym trenerskim życiu – coś nie do końca się dopina.
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Nie wiem, czy powinno się tak oceniać trenerów. Teraz przecież sam nim jestem i może ktoś o mnie coś takiego powie? Ujmę to tak: najmniej grałem za trenera Albina Mikulskiego. Nie uważam go, za najgorszego, ale na pewno najgorzej mi się z nim współpracowało.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
Nie.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
Nie pamiętam jakiegoś żartu. U nas co pół roku przychodził zaciąg nowych zawodników, ja byłem stały, nie próbowali ze mną żartować. Może to nie żart, ale pamiętam komiczną sytuację, która przytrafiła mi się na początku mojego epizodu w Wodzisławiu. Górny Śląsk, ja – pierwszy człowiek spoza Śląska. Wchodzę do szatni, patrzę, że za mną w oddali idzie jakiś zawodnik, to zostawiam drzwi otwarte. Słyszę: – Vorhangi masz w doma?! Usiadłem i nawet nie zdałem sobie sprawy, że to było do mnie. Za chwilę wszyscy się śmieją, a ja nie mam pojęcia, o co chodzi. Dopiero drugi zawodnik przyszedł i powiedział: – Pytali się, czy w domu masz kotarę zamiast drzwi. Trzeba tam pobyć, żeby zrozumieć ich gwarę. Ja mieszkałem tam dwadzieścia lat a nadal wszystkiego nie rozumiem.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Postanowiliśmy kiedyś, że kto będzie w jedenastce „Sportu” – który był wówczas wiodącą gazetą na Śląsku – po treningu w poniedziałek zabiera chłopaków na piwo czy obiad. Taki pretekst, żeby posiedzieć, a nie rozjeżdżać się od razu do domów. Kiedy ktoś był w jedenastce, Michał Chałbiński zawsze ruszał z nami. Ja byłem bardzo często, trochę mnie to kosztowało, ale zawsze zapraszałem wszystkich. A kiedy Michał Chałbiński trafił do jedenastki to… pryskał do domu. Tak? Dobrze, to nie będziemy podawać mu na treningach. Ustaliliśmy, że kto poda Michałowi piłkę, stawia obiad. Michał stał, żeby wbić piłkę do pustej, a ktoś cofał akcję, żeby tylko mu nie podać. Komedia. Trener nie miał pojęcia, o co chodzi. Jak zaczęliśmy w poniedziałek, to do czwartku Michał nie dostał podania. W piątek szykowaliśmy się na mecz, to wiadomo, już trzeba było. Ale nauczyliśmy go i w końcu też stawiał.
Pamiętam też historię z braćmi Żewłakow. Na posiłkach obsługiwali nas Koreańczycy, jedna Koreanka chciała jakoś zagadać do Olisadebe. Poprosiła braci, żeby powiedzieli jej jakieś miłe słówko po polsku. No i nauczyli ją „masz śmierdzące skarpety”. Uśmiechnięta Koreanka poszła do Olisadebe i powiedziała coś takiego. Leżeliśmy pod stołem. Dziewczyna już się nie pokazała przy nas.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Trochę przedwcześnie musiałem zakończyć karierę. Nigdy nie miałem żadnej większej kontuzji, cały czas byłem w grze, a nagle spadła na mnie informacja, że biodro jest do wymiany. Teraz mam już endoprotezę, więc funkcjonuję normalnie, mogę już lajtowo z chłopakami pograć w piłkę. Wtedy – szybko musiałem podjąć decyzję. Pamiętam, jak na Cyprze rozmawiałem z Craigiem Hignettem, byłym piłkarzem Premier League.
– Craig, co ty będziesz robił jak skończysz grać?
– Trenerem będę.
– Super, a kiedy ty kursy zrobisz?
– Jakie kursy? Rozegrałem tyle spotkań w Premier League, więc mi się to należy.
Z automatu dostał najwyższą klasę trenerską, musi się tylko doszkalać. Mówię: no to fajnie u was jest, bo ja muszę wszystko zaczynać od samego początku, od instruktora. Po przyjeździe zapisałem się na kurs drugiej klasy w Katowicach, potem skończyłem pierwszą klasę UEFA A w Warszawie. Została mi UEFA Pro i zastanawiam się, czy w ogóle do tego kursu przystępować. Człowiek wypadł z obiegu, ale wciąż chcę poprowadzić jakiś klub z wyższej ligi. Aktualnie jestem wiceprezesem ds. sportowych w Lechii Dzierżoniów, członkiem zarządu OZPN w Wałbrzychu, do tego trenuję dzieci. W międzyczasie trenowałem drużyny młodzieżowe czy czwartoligowe, byłem asystentem w Odrze Wodzisław, nawet mam epizod pięciu meczów w Ekstraklasie po chorobie trenera Janusza Białka. Mam tę satysfakcję, że z klubów, w których pracowałem, nikt mnie nigdy nie zwolnił, nie wyrzucił.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Tych premii troszkę się złożyło i kupiłem mieszkanie. Odkładałem.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Nigdy nie byłem w kasynie, nie chodziłem po takich miejscach. Nienawidzę hazardu.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Po awansie do Ekstraklasy z Odrą Wodzisław. Trzy dni bawiliśmy się w Ustroniu z całym zespołem, żonami, sponsorami, prezesami. Takich imprez już się później nie robiło.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Z Nikoliciem. Ja byłem tym, który dostarczał podania. Patrząc na jego umiejętności przyjęcia piłki i oddania strzału – robi to nie dość, że błyskawicznie, to perfekcyjnie – miałbym z nim trochę asyst.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Zawsze ceniłem Janka Urbana. Podoba mi się jego spokój, wygraliśmy raz na Legii i rozmawiałem z nim po meczu. Byłem oczarowany, widać tę kulturę, obycie w ligach zagranicznych.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Piłka jest inna. Dlatego dziś wciąż mogą grać tacy piłkarze jak Łukasz Surma. Większe znaczenie ma taktyka, jest więcej momentów, kiedy się stoi, asekuruje. Poza tym trenerzy mają takie kadry, że mogą stosować rotację. Technika? My byliśmy chyba lepiej wyszkoleni. Dziś młody chłopak prosto kopnie piłkę i już są wokół niego menedżerowie, a my musieliśmy się napocić, żeby ktoś nas zauważył.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Koszulka Landona Donovana, wymieniłem się z nim na mundialu. Co ciekawe, z mistrzostw świata mam tylko jedną swoją koszulkę, resztę pooddawałem. Myślałem nawet, żeby zrobić sobie jakiś kącik z pamiątkami, ale taka prawda, że stałby zakurzony i nikt by go nie odwiedzał. Ktoś mnie poprosił o coś, jakieś aukcje – nigdy nie robiłem problemu. Jeśli komuś miało to sprawić radość to super.
Pierwszy samochód?
Polonez!
Najlepszy samochód?
Alfa Romeo.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Bardziej niż na artykuły – mam je, ale od kiedy włożyłem je w klaser to leżą – patrzyłem na noty. Najwyżej miałem dziewiątkę, ale zawsze parłem na to, żeby było dziesięć. Słowo trenera było najważniejsze, czasem było tak, że ten mnie zrugał, a w gazecie nota była fajna. Biorąc jednak pod uwagę cały sezon – noty dają piłkarzowi pogląd, jak grał. Zawsze uważałem, że dziennikarze dobrze postrzegają piłkę.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?
Oglądanie filmów.
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
„Pszczółka Maja”. Dla rozluźnienia przed meczem była idealna.
Ulubiony komentator?
Włodek Szaranowicz.
Ulubiony ekspert?
Kaziu Węgrzyn.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
Była taka bramka na Cyprze. W pierwszym roku biliśmy się o utrzymanie. Było 1:1, a taki wynik oznaczał dla nas spadek. W końcówce strzeliłem gola i się utrzymaliśmy. Byłem tam krótko, przyjechałem w lutym, a w maju już kończyliśmy sezon. Ludzie nie wiedzieli jak mnie oceniać, ale wtedy zyskałem szacunek.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Piotrek Rocki! Zawsze sobie kogoś upatrzył. Przypadał mu do gustu zwykle Grzesiu Tomala. Grzesiu miał dwa metry, Piotrek 160 wzrostu, fajnie to wyglądało jak robił z niego jaja.
Największy pantoflarz?
Artur Kościuk.
Największy niespełniony talent?
Myślę, że Marcin Malinowski. Rozegrał tyle meczów w Ekstraklasie, ale znając go od podszewki dziw mnie bierze, że nigdy nie zagrał w reprezentacji ani za granicą. Niesamowicie zapowiadał się też Mariusz Nosal. Strzelał bramki, był killerem, ale szybko przepadł.
Najlepszy podrywacz?
Nie wiem! Wszyscy byli żonaci, nikt nie podrywał.
Największy modniś?
Michał Chałbiński.
Najlepszy prezes?
Bardzo długo prezesem w Odrze był Irek Serwotka i chyba jego trzeba wskazać. Na początku go nie lubiłem, ale po latach doszedłem do wniosku, że tak trzeba na tym stanowisku postępować. Nie możesz być kolegą, ale pracodawcą z twardą ręką.
Najgorszy prezes?
Najkrócej urzędującym prezesem był Edwin Koralewski. A skoro najkrócej – to mówi samo za siebie. Okazało się, że nie radzi sobie na tym stanowisku.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
Ze cztery miesiące w Odrze Wodzisław.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
Oczywiście. Tyle lat w jednym klubie, na jednym miejscu w szatni – niejednokrotnie całowałem herb Odry Wodzisław.
Alkohol w sezonie?
Tak jak mówiłem – całą drużyną szło się na piwko-dwa. Ale nie było tak, żeby w domu przed lustrem siedzieć.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Do dzisiaj często rozmawiamy z Jankiem Wosiem i Marcinem Malinowskim.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Bieganie po górach. Za trenera Bochynka były dwa obozy – jeden w górach bez piłek, drugi już z piłkami, ale i tak był śnieg po kostki. Najdziwniejsze, że… z podobnymi metodami spotkałem się na Cyprze. Do dziś uważam, że taki ciężki trening jest dobry, jeśli ma się możliwość kontroli organizmu. Drużyny na obóz bez piłek dziś bym jednak nie zabrał. Wtedy były inne czasy – kończyliśmy ligę w listopadzie, zaczynaliśmy w marcu. Można było sobie pozwolić na taki trening, dziś nie ma na to czasu.
Najgroźniejsza kontuzja?
Złamany staw skokowy. To była moja jedyna kontuzja, aż nie doznałem urazu biodra, który się skończył endoprotezą.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Zazdroszczę im obiektów, możliwości trenowania, stadionów. Warunki, w jakich piłkarze trenują, sprzęt – kiedyś to było nie do pomyślenia. Dopiero kiedy pojechaliśmy za granicę to do nas dotarło, jakie mogą być stadiony. Z jednej strony zazdroszczę, ale z drugiej bardzo się cieszę. Bo gdzie byśmy byli, gdybyśmy mieli takie boiska jak za moich czasów?
Przygotował JAKUB BIAŁEK