Weekend to nie tylko wielka piłka na najpotężniejszych arenach Europy, którą żyją wszyscy wielbiciele Messiego, Ronaldo albo Neymara. Gdzieś na futbolowych peryferiach serwowane są bowiem lokalne „klasyki” mające znaczenie dla przykładowych Janusza i Zenona, którzy będą wykrzykiwać zza barierek, kto jak ma się ustawić i komu podać piłkę. W sobotę na Podkarpaciu tematem numer jeden były derby Rzeszowa. Miasta, które potencjałem demograficznym może spokojnie równać się z połową Ekstraklasy, ale sportowym już tylko z Piastem Tuczempy i innym Izolatorem Boguchwała. Mecz określany jako impreza podwyższonego ryzyka, a skoro tak, to oczywiście i nas nie mogło tam zabraknąć.
Gdy grają ze sobą kluby, których kibice daliby sobie po gębach nawet w kościele, konieczne jest podjęcie nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa. Odpowiednie zabezpieczenie stadionu, sprawny monitoring i te sprawy. Przez ostatnie cztery lata stadion Resovii przy Wyspiańskiego ich nie spełniał, dlatego wszystkie spotkania derbowe organizowane były na Stadionie Miejskim, czyli w praktyce na terytorium należącym do Stali. To wiązało się oczywiście z dodatkowymi kosztami, jak wynajęcie obiektu od miejskiego ratusza (5 tys. zł), dlatego po biało-czerwonej części miasta postanowili powiedzieć: stop, robimy derby u siebie.
Klub przygotowywał się do tego wydarzenia już od grubo ponad miesiąca. Jeszcze przed końcem lutego złożono pełną dokumentację i wszystkie potrzebne wnioski o wydanie pozytywnej opinii dotyczącej możliwości zorganizowania derbów. Te nadeszły wkrótce od pogotowia, straży pożarnej oraz sanepidu. Jedynie policja sformułowała całą listę zarzutów i wątpliwości co do tego, czy Resovia jest w stanie bezpiecznie zorganizować mecz u siebie. Na plan pierwszy wysunęły się zastrzeżenia dotyczące monitoringu, rzekome braki w zakresie stabilnego odgrodzenia trybun od boiska oraz wygrodzenia pomiędzy poszczególnymi sektorami.
Z drugiej strony Komenda Miejska Policji w oświadczeniu wypisała też punkty, na które organizator meczu nie ma większego wpływu. Obawiano się na przykład przybycia zorganizowanej grupy kibiców Stali i jej zgód, a w związku z tym konfrontacji siłowej w okolicach stadionu. Innym argumentem policji było na przykład to, że „rzeszowscy kibice prowokują się wzajemnie, używają wyzwisk i palą gadżety klubowe”. Cóż, jest to argument zbudowany na piasku, bo takie praktyki są przecież chlebem powszednim na większości stadionów. Zakończyło się więc na tym, że na obiekt przy Wyspiańskiego mogło wejść tylko 999 widzów.
Że z policją rzeszowskiemu klubowi jest nie po drodze, wiadomo jednak nie od dziś. Całkiem niedawno głośnym echem rozeszła się sprawa pana Ryszarda, który swego czasu pełnił w klubie funkcję kierownika ds. bezpieczeństwa. Kiero dał się jakiś czas temu poznać jak gość, który nie kłania się funkcjonariuszom. Kiedy w 2014 roku podczas meczu barażowego z Kotwicą Kołobrzeg kryminalni zaopatrzeni w aparaty i kamery chcieli „po cywilu” wejść na stadion, by mieć wgląd w to, co się dzieje, ten po prostu… ich nie wpuścił. Mieli albo założyć specjalne kamizelki z napisem „policja”, albo znikać sprzed stadionu. Nie zastosowali się i zrobili siłowe natarcie na kierownika, a później jeszcze zawinęli go na dołek i oskarżyli o czynną napaść (!) na funkcjonariuszy. W normalnych okolicznościach popukalibyśmy się w czoło, słysząc podobną historię, tyle że jakiś czas później Sąd Okręgowy (jako sąd odwoławczy) w Rzeszowie uniewinnił kiero od stawianych mu zarzutów.
Przy okazji zapytaliśmy kierownika sekcji piłkarskiej o zarzuty formułowane przez policję. Większość z nich została skontrowana. Niedziałająca kamera monitoringu? Naprawiona. Stabilność barierek? Przy lustracji przeprowadzonej wcześniej przez policję brak zastrzeżeń. W takim razie skąd nagle negatywna opinia? Odwet za porażkę poniesioną przez policjantów w związku ze sprawą pana Ryszarda? Tutaj kierownik nabrał wody w usta. Nie chciał też komentować faktu, że prezydent miasta nie postawił w tej sprawie weta (choć mógł to zrobić). Powołał się za to na fakt, że kilka miesięcy wcześniej bez przeszkód zorganizowano mecz z Lechią z okazji 110-lecia klubu.
***
Około godziny 13:00 przechodzimy się głównymi ulicami centrum w poszukiwaniu derbowego klimatu. Ani w okolicach rynku, ani innych śródmiejskich deptaków nie zauważamy jednak, by organizowała się jakaś większa grupa. Nic. Kompletna cisza, zero atmosfery, tyle co na przystankach kilkuosobowe kliki w bluzach Resovii wyczekujące autobusów prowadzących w stronę Wyspiańskiego. Po drugiej stronie barykady Stalowcy zebrali się w liczbie ponad 300 osób i pod eskortą policji (również konnej) przeszli pod stadion, na który i tak nie zostali wpuszczeni. W trakcie drugiej połowy biało-niebiescy udali się w drogę powrotną. Jak późnej dowiedzieliśmy się z relacji policji, cały przemarsz przebiegł spokojnie i bez incydentów (chyba, że ktoś nazwie takowymi odpalenie kilku rac).
Zainteresowanie meczem określilibyśmy jako niewielkie, co było dla nas lekkim zaskoczeniem. Jasne, czwarty poziom rozgrywkowy to zaawansowana ogórkolandia i gwarancja solidnego kopania się po czołach, ale abstrahując od tego – grały drużyny druga z trzecią w tabeli. Dystrybucja biletów zaczęła się już dwa dni wcześniej i gdy w piątek obdzwanialiśmy klub, polecono, by wejściówkę zakupić jeszcze tego samego dnia w przedsprzedaży. Dlatego, gdy dzień później na stronie ogłoszono kolejną sprzedaż (w dniu meczu od 12:00), można było tylko szeroko otworzyć oczy ze zdziwienia. Jeszcze o 14:00 pod kasą były totalne pustki, więc spokojnie dało radę kupić bilet.
***
Piłkarze Stali Rzeszów wyszli na boisko w specjalnych koszulkach z komunikatem: „piłka nożna dla kibiców”. Przesłanie oczywiste – biało-niebieskim również nie odpowiadał brak zgody na zorganizowanie imprezy masowej. Warto odnotować jeszcze, że pierwszy gwizdek sędziego poprzedziła minuta ciszy ku pamięci pięciu tragicznie zmarłych piłkarzy Wólczanki Wólka Pekińska.
***
Większa część obiektu była wyłączona z użytkowania. Do dyspozycji widzów był sektor główny, na którym zasiadają najbardziej fanatyczni kibole i dwa poboczne (bardzo niewielkie). Poza tym, gdzie nie spojrzeć, tam widok był taki:
…w rzeczywistości jednak mało kto brał pod uwagę i zajmował miejsce również w części teoretycznie wyłączonej.
***
Trybuny zdominowane przez barwy biało-czerwone, za to boisko przez niebiesko-białe. Stalowcy wsparci doświadczeniem facetów z przeszłością w Cracovii (Arkadiusz Baran, Sławomir Szeliga, Łukasz Szczoczarz) łyknęli Resovię na obiad. Momentami fajnie się na to patrzyło. A to poklepali na jeden kontakt przy linii, innym razem ciekawa wrzutka w pole karne, a w jeszcze innej sytuacji eleganckie przecięcie groźnej akcji wślizgiem mniej więcej na wysokości środka boiska.
Przyjezdni nie mieli łatwo z głośną publiką Resovii, ale najwyraźniej kolejne bluzgi, jakie leciały z trybun w ich kierunku dodawały im krzepy.
Pierdolę cię, pierdolę cię, pierdolę cię żydowski psie – słychać było już od początku. Po chwili Szczoczarz przywalił gola głową po dośrodkowaniu z lewej strony
Szczoczarz! Co? Ty kurwo! – takimi słowami „dziękowano” mu po otwarciu wyniku.
Jude, Jude, Jude… ZKS! – krzyczeli innym razem resoviacy wsparci kilkuosobową grupą barczystych osiłków z ŁKS-u.
Kolejne trafienia były tylko kwestią czasu. Nabuzowani gracze w biało-niebieskich koszulkach momentami wgniatali gospodarzy w ziemię. Świetni w obronie, nie pozwalali na rozpanoszenie się zawodnikom ofensywnym „Sovii” na ich terytorium, z przodu też pełna kontrola. Już w drugiej połowie Stal podniosła prowadzenie za sprawą Piotra Prędoty (poszła centra spod linii końcowej, a ten wtrącił lewą nogą mniej więcej z linii piątego metra).
Prawdziwą ozdobą meczu i ukoronowaniem święta była bramka na 3:0. Najpierw zacny przechwyt piłki jeszcze na połowie rywala, potem slalom tego samego zawodnika pomiędzy kilkoma rywalami, na końcu wyłożenie do kolegi. 19-letni chłopak resztę zrobił po prostu wzorowo. Rozpoczął od kierunkowego przyjęcia piłki, potem ograł dwóch rywali i na końcu odpalił petardę w samo okienko. Nie chcielibyśmy przesadzać, ale stylem przypominało to co najmniej Piotrka Zielińskiego (nota bene strzelec gola nosi to samo nazwisko).
3:0 na terenie odwiecznego wroga? Nie ma innych słów – po prostu bezczelność, jak – za przeproszeniem – nasranie sąsiadowi na wycieraczkę.
***
Znaczną część pierwszej połowy obejrzeliśmy w pobliżu zjadaczy słoneczników. Wbrew pozorom, to ci najbardziej zainteresowani tym, co dzieje się na boisku (w przeciwieństwie do ultrasów, którzy skupiali się na dopingu). Piłkarz Resovii leży na murawie – na trybunie larum, wyzywanie sędziego od najgorszych i życzenia śmierci zawodnikowi rywali. Gracz Stali faulowany? Kurwa, co było, ty baranie? I tak dalej.
W drugiej przenosimy się pod sektor, gdzie jest najgłośniej. Stal lutuje kolejne gole, ale tam zabawa trwa w najlepsze.
Koło 60. minuty fani odpalili petardy dymne. Efekt porażający i… widoczność zerowa. Zakończyło się przerwaniem na moment zawodów przez arbitra.
***
Z całą pewnością mogły być to lepsze derby. By w pełni poczuć wyjątkowość tego typu spotkań, muszą się one odbywać w normalnych warunkach. W normalnych, to znaczy takich, że na obiekcie obecne są obie grupy kibicowskie i dopingowane są obie strony. W momencie, w którym ciężar tworzenia całej tej atmosfery, klimatu meczu derbowego spoczywa na jednej stronie, można odczuć, że coś tu nie gra. Że podano nam danie, ale zapomniano je podgrzać.
Przed meczem obawiano się o bezpieczeństwo, o problem z rozdzieleniem obu ekip. Jak dla nas, problem był stworzony sztucznie. Stadion przy Wyspiańskiego ma dwa wejścia. Można było wykorzystać tylne bramki i tamtędy wprowadzić fanów Stali. Do naparzanki na pięści raczej by nie doszło, bo obie części były od siebie odgrodzone wysoką kratą (podpieraną przez kilku ochroniarzy).
Argument zbyt niskich barierek odgradzających trybuny od murawy? Dajmy spokój. Nawet finału Ligi Mistrzów nie da się w stu procentach dobrze zabezpieczyć i zawsze znajdzie się oryginał, który wbiegnie na murawę strzelić sobie selfie z Messim. Gwoli ścisłości, o żadnym podwyższonym ryzyku nie mogło być mowy, a piłka nożna – jak komunikowali swoimi koszulkami piłkarze Stali Rzeszów – w końcu jest dla kibiców.
Mariusz Grzegorczyk