– Tata pił. Bywało, że nie było go w domu trzy miesiące. Wyrzucali go z pracy, mama chodziła i prosiła, by przyjęli go z powrotem. Niedawno zmarł, ale gdyby wcześniej mama nie odeszła, to on by pewnie żył, bo potrafiła go ogarnąć. Wsadzała go do wanny, by się otrząsnął – mówi Mateusz Mak w szczerej rozmowie z Przeglądem Sportowym.
FAKT
Tabloid sprawdza bazę na Euro. W La Baule jest luksusowy hotel, czysta, cicha plaża i treningowa twierdza. Można pooglądać sobie zdjęcia. Obok kilka zdań zapowiedzi meczu Realu z Barceloną oraz tekścik z wypowiedziami Majdana, który boi się zamachu.
– Nie wiem, czy pojadę do Francji. Jeśli tak, to będę unikał zatłoczonych miejsc, jak metro czy restauracje. Wiem, co to terroryzm, bo grałem w Izraelu. Raz siedziałem w knajpie i kolega powiedział, że rok temu ona została wysadzona. Poczułem się niekomfortowo. Takie mamy realia dziś w Europie, nie chcę narażać rodziny – tłumaczy Majdan.
Czerczesow i Nowak – przyjaciele z boiska.
W sobotę Stanisław Czerczesow (53 l.) i Piotr Nowak (52 l.) staną po dwóch stronach barykady jako trenerzy Legii i Lechii (godz. 20.30, Canal+ Sport). Obaj znają się doskonale ze wspólnych występów w Dynamie Drezno i do dzisiaj utrzymują przyjacielskie relacje. (…) – Od początku złapaliśmy ze sobą świetny kontakt, który trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że znamy się jak łyse konie. Przede wszystkim w Dreźnie stworzyliśmy wtedy świetny zespół – przekonuje szkoleniowiec biało-zielonych.
Mniejsze sprawy:
– Rzeźnia i walka na całego, czyli w lidze każdy o coś gra,
– Wolskiemu powodzenia życzą nawet kibice Cracovii,
– Putiwcew pierwszym kadrowiczem Termaliki,
– Ruch uratowany.
Rozłąka wyszła Makom na dobre.
Bracia Mak (25 l.), którzy jeszcze do niedawna nie wyobrażali sobie nawet oddzielnego treningu, od lata ubiegłego roku muszą radzić sobie osobno. – I ta rozłąka wyszła nam na dobre – zapewnia Mateusz, piłkarz Piasta. – Przez to, że się z Michałem rozdzieliliśmy, czuję się w Piaście potrzebny, mam wpływ na zespół. Wcześniej, gdy byłem w dołku, ludzie myśleli, że z niego wyjdę, bo potrafię równie dużo co Michał. Gdy się rozdzieliliśmy, zacząłem patrzeć na treningach tylko na siebie – tłumaczy starszy z bliźniaków, Mateusz.
Grzegorz Kasprzik nie oszukuje samego siebie i mówi: to moja ostatnia szansa.
Wychowanek Górnika zdał sobie sprawę, że otrzymał od losu kolejną szansę. – Sam nie wiem którą. Niewykluczone jednak, że ostatnią, by na poważnie zaistnieć w piłce. Trzeba ją więc brać i trzymać mocno w garści – opowiada golkiper. W czerwcu kończy mu się kontrakt, ale na razie nie odbywają się rozmowy dotyczące przedłużenia umowy. – Nawet nie chciałbym sobie zawracać tym teraz głowy. Jest zadanie do wykonania: musimy się utrzymać. Dopiero później będę myślał co dalej. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, gdybym zakończył karierę w Zabrzu. Mam ten klub w sercu – przekonuje Kasprzik.
SUPER EXPRESS
To taki diabeł jak Szarmach – mówi Grzegorz Lato. O Lewandowskim.
Duet Robert Lewandowski – Milik jest tak dobry, jak para Lato – Szarmach?
– My mieliśmy medale igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. A oni dopiero na to pracują. Robert to poziom światowy. Arek też mi się podoba, lewa noga, głowa, chętny do nauki. Ale jeszcze musi dużo popracować. Lewandowski przypomina mi Szarmacha. Jak “Diabeł” pod bramką nie boi się włożyć nogę czy głowę. Z Finlandią fajnie uderzył z wolnego. Przypominało mi się, jak w Stali Włodek Ciołek z wolnego podbił piłkę, a Szarmach walnął z powietrza. Równie ładny strzał jak “Lewego” z Finami. Natomiast, szczerze mówiąc, nie widzę w reprezentacji piłkarza, który by przypominał mnie.
Co będzie sukcesem Polski na Euro?
– Wyjście z grupy. Trzymam kciuki, by udało się po raz pierwszy w historii. Śmieszą mnie opinie, że poza Niemcami mamy łatwą grupę. Irlandia, po której nie wiadomo, czego się spodziewać, i Ukraina, która nam nie leży, to jest łatwa grupa?! My na Euro w Polsce też mieliśmy mieć łatwą grupę, a grając w przewadze z Grekami, musieliśmy się cieszyć, że Tytoń obronił karnego, bo byśmy przegrali.
Z Polską o drugie miejsce – zdradza plany Oleksandr Szeweluchin.
Jak na Ukrainie odebrano dwie wygrane po 1:0 z Cyprem i Walią?
– Są zwycięstwa, ale euforii z tych triumfów nie ma. Bo te spotkania pokazały, że w tej chwili jeszcze nie wszystko w grze kadry jest super. Jednak krytykowanie w tym momencie nie ma sensu, bo zagraliśmy bez kilku graczy. Ważne, żeby forma była na EURO.
Ukraina to najgroźniejszy konkurent Polski w walce o wyjście z grupy?
– Mam wrażenie, że to Polacy są pod większą presją niż my. Bo wszyscy patrzą na was przez pryzmat Lewandowskiego. Macie więcej do stracenia. Gdyby zamiast Irlandii Północnej w tej grupie znalazła się Rosja to rywalizacja byłaby zacięta. Sytuacja polityczna naszego kraju sprawia, że na EURO cała Ukraina będzie zjednoczona. W finałach ważne jest, aby robić krok po kroku, czyli jak mówimy po ukraińsku “kurczaczek po ziarenku”. Bo najpierw trzeba zjeść jedno ziarno, a dopiero potem kolejne.
Na kolejnej stronie mamy materiał z Krzysztofem Witkowskim, właścicielem firmy Bruk-Bet i prezesem Termaliki. Mówi: Jesteśmy katoliccy, ale mógłbym mieć w klubie muzułmanina.
Denerwuje się pan, gdy mówią o was “wieśniacy”?
– Nie. Dzisiaj mądry człowiek woli mieszkać na wsi, gdzie są świeże powietrze, spokój i wszędzie łatwiej dojechać. Zresztą zdarzało się, że ludzie z miasta przyjeżdżali do nas, by podpatrzeć niektóre rozwiązania.
Mianowicie?
– Chodzi o stadion. Mieliśmy cztery miesiące, żeby go rozbudować, by spełniał wymogi. Nawet prezes PZPN mówił mi, że nie damy rady. Ale pracowaliśmy dniami i nocami i się udało. Ludzie z miasta przyjeżdżali pytać, jak to zrobiliśmy.
Myśli pan o europejskich pucharach?
– Najpierw musimy się otrzaskać z Ekstraklasą, ale marzenia sięgają wyżej. Na wszystko potrzeba jednak czasu. Takim moim celem jest posiadanie reprezentanta Polski w Termalice.
Awansujecie do grupy mistrzowskiej?
– Gdyby się nie udało, to nie ukrywam, że bym się rozczarował. Wkładamy dużo środków, pracy i energii nie po to, by dołować, ale by się rozwijać.
GAZETA WYBORCZA
W obronie coś mi zgrzyta – mówi Tomasz Frankowski.
Zbigniew Boniek mówił, że drużynie Adama Nawałki przydałaby się porażka dla otrzeźwienia. Po czym Polacy pokonali w sparingach Serbów i Finów, nie tracąc nawet gola. Czy teoria prezesa PZPN jest uzasadniona?
– Podzielam jego ostrożność. Spójrzmy na Niemców: w Berlinie przegrali niespodziewanie z Anglikami 2:3 i tak ich to zmobilizowało, że w następnym meczu rozbili Włochów 4:1. Porażka bywa kształcąca, studzi euforię, sprowadza na ziemię. Ale uznajmy, że nasza kadra w minionych latach dość się już naprzegrywała. Kibice mają powyżej uszu przyśpiewki “nic się nie stało”. Wygrane rodzą pewność siebie, spokój, poczucie własnej wartości, czego naszym kadrowiczom było trzeba. Zwycięstwa z Serbami i Finami po dobrej grze, gdzie Polacy potrafili trzymać piłkę, dominować, pokazali płynny futbol, trzeba cenić wysoko. Jeszcze nie tak dawno przegrywaliśmy z tymi rywalami, więc cieszmy się tym, co się teraz dzieje. Drużyna zrobiła ogromny krok w przód.
(…)
Przejdźmy do obrony: Łukasz Piszczek, Michał Pazdan, Kamil Glik i Maciej Rybus. Tak powinna wyglądać drużyna na Euro 2016? Czy jednak za Pazdana Łukasz Szukała lub Thiago Cionek?
– Piszczek, Pazdan i Rybus to moi dobrzy koledzy, więc chciałbym się mylić. Coś mi jednak w tej naszej obronie zgrzyta, coś nie pasuje, nie umiem tego wytłumaczyć, ale nie mam pewności, że sprosta wymaganiom Euro. Obym nie miał racji, wiem, że nie wypada kwestionować personalnych decyzji Nawałki, bo jakąkolwiek dotąd podejmował, zawsze okazywała się słuszna. Selekcjoner nie bał się ryzyka, wstawiając graczy, w których niewielu wierzyło, a oni się sprawdzali i pomagali drużynie zdobywać punkty. Powtórzę jednak, gdybym chciał szukać słabości tej kadry, dziury w całym, to właśnie w linii obrony. Myślę, że selekcjoner podejmie ostateczne decyzje co do składu defensywy w ostatnim miesiącu przed mistrzostwami. Obok Glika zagra ten ze środkowych obrońców, który będzie wtedy w najlepszej formie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Na okładce El Clasico.
Od razu kierujemy nasz wzrok na Ligowy Weekend, a po drodze zahaczamy jeszcze o temat pierwszoligowy – zmartwychwstanie Olimpii.
W 17 spotkaniach zespół, który poprzedni sezon zakończył na 4. miejscu, zdobył 10 punktów. – Czegoś takiego w swojej karierze jeszcze nie przeżyłem. Mimo ogromnych wysiłków, nic nie wychodziło. Nic dziwnego, że już nas zakopano. Na szczęście w końcu zaczęło nam iść. A skoro idzie, grzechem byłoby tego nie kontynuować – mówi „PS” bramkarz Bartosz Fabiniak. Niemoc Olimpii była tak duża, że nie pomogła nawet zmiana trenera. Po sześciu kolejkach Tomasz Asensky odszedł z klubu, a jego miejsce zajął Artur Skowronek. – Współpraca układała się bardzo dobrze, ale co z tego, skoro nie było poprawy wyników. To nawet nie wina trenera. Graliśmy nieźle, ale nie wykorzystywaliśmy sytuacji. Rywale często mieli jedną dobrą okazję i trafiali z niczego, po naszych głupich błędach – wspomina pomocnik Marcin Smoliński. Skowronek w Grudziądzu pracował niewiele ponad dwa miesiące. Działacze ratowanie klubu powierzyli Jackowi Paszulewiczowi, co przyniosło efekty.
Lechia wciąż tygrysem na papierze.
Kiedy do Gdańska przybywał Franz Josef Wernze ze współpracownikami, wydawało się, że właśnie powstaje trzecia siła ekstraklasy, która nawiąże walkę o najwyższe cele z Legią i Lechem. Lechia szybko miała dołączyć do czołówki, a kolejny rok może być zaliczony do przegranych. Mając wszystko: pieniądze, stadion, wysokiej klasy piłkarzy, gdańszczanie pozostają jedynie papierowym tygrysem. Od dwóch sezonów, u progu każdego z nich, wydaje się, że już muszą przestać nim być. Kibice są pewni, że zagrają o europejskie puchary i zaczną wykorzystywać potencjał, a obchodzą się smakiem. Bo czwartego i piątego miejsca, czyli osiągnięć drużyny, odkąd są nowi właściciele, inaczej nie można nazwać. Teraz może być gorzej.
Z kolei Haraslin futbol ma w genach.
Haraslin pochodzi ze sportowej rodziny. – Futbol mam wpisany w genach – uśmiecha się słowacki piłkarz Lechii. Jego ojciec i dziadek też byli piłkarzami. Tak jak on grali w FK Lamač Bratysława. – Tata i jego kolegami byli moimi pierwszymi trenerami. Rad ojca zawsze słuchałem. Miał duże pojęcie o piłce. Wprowadził mnie w kanony piłkarskie – wyjaśnia pomocnik. (…) W pewnym momencie stał się gwiazdą Slovana. Uważano go za jeden z największych talentów słowackiej piłki. Grając na mistrzostwach Europy U-17 przykuł uwagę skautów Parmy. Ci zaprosili go na testy i wkrótce zaproponowali lokum, perspektywę występów w Serie A i spełnienie marzeń z dzieciństwa młodego zawodnika. – Na zawsze zapamiętam debiut w lidze włoskiej. Mecz z Milanem na San Siro. Myślałem, że śnię – opowiada. W Serie A rozegrał 2 mecze i mimo ofert z innych włoskich klubów postanowił skorzystać z oferty Lechii.
Jakub Radomski przypomina, jak upadały polskie potęgi.
Po 28 kolejkach ekstraklasy w strefie spadkowej są Górnik Zabrze i Śląsk. Ci pierwsi to czternastokrotny mistrz Polski, drudzy jeszcze cztery lata temu zdobywali mistrzostwo kraju, a w 2011 roku byli wicemistrzem. (…) Jacek Machciński na chwilę odwraca wzrok, kiedy pytamy go o dwumeczu Ruchu z Lechią, decydujący o pozostaniu w I lidze w 1987 roku. Trener chorzowian, który z Widzewem w 1980 roku w Pucharze UEFA wyeliminował Manchester United i Juventus Turyn, siedem lat później przeżył jedną ze swoich największych traum w karierze trenerskiej. Janusz Jojko, bramkarz Niebieskich, podczas pierwszego meczu w Chorzowie chciał rzucić piłkę do jednego z kolegów, ale ta zsunęła się mu z rękawicy i potoczyła do siatki. – Tylko Jojko wie, czy zrobił to specjalnie, ale jestem przekonany, że ktoś mu za to pieknie odpłacił – wspomina Machciński. W rewanżu Ruch prowadził 1:0, ale później Lechia strzeliła dwa gole, zsyłając chorzowian do II ligi. Z Jojką Machciński nie rozmawia do dziś. Nigdy nie podał mu ręki. Pamięta za to, że po tamtym meczu do hotelu, gdzie mieszkał, zadzwoniła żona trenera. – Nie chcę mieć telefonu ze szpitala w Chorzowie, ze trzeba przyjechać i zabrać twoje zwłoki – usłyszał.
Historia Waldemara Piątka. Marzenie: zagrać jeszcze raz…
„Bez wsparcia nie ma motywacji, bez motywacji nie ma walki, bez walki nie ma wiary w siebie, bez wiary w siebie nie ma marzeń, bez marzeń nie ma celu, bez celu nasze życie nie ma sensu”. – A ja mam cel w życiu – mówi Waldemar Piątek, dla którego powyższy cytat, zapisany w notatniku, stanowi od jakiegoś czasu motto. – Wiem, że stać mnie jeszcze na to, żeby choć ten jeden raz zagrać w barwach Lecha. I w ten sposób podziękować za to wszystko, co ten klub dla mnie zrobił – dodaje ze łzami w oczach były bramkarz Kolejorza, chorujący od 11 lat na wirusowe zapalenie wątroby typu C. Takiej nadziei na wyleczenie, jak teraz, nie miał nigdy wcześniej… – Rok temu w mojej miejscowości chcieli mi zorganizować benefis. Nie wiem dlaczego, ale zrezygnowałem z tego. Bo czuję, że to jeszcze nie ten moment, że jeszcze mogę wrócić – opowiada. Już rok temu opowiadał nam, że ciągnie wilka do lasu i spokojnie byłby w stanie jeszcze przygotować się do gry. Najpierw musi jednak wyzdrowieć. – Leki zaczynają się pokazywać, szkoda że nie było ich kilka lat wcześniej… W Stanach Zjednoczonych jest stuprocentowa metoda leczenia tej choroby, ale kuracja to koszt bodajże 80 tys. dolarów. Ostatnio w radiu słyszałem że we Wrocławiu polscy naukowcy opracowali metodę leczenia i 29 osób zostało nią objętych, a efekty są bardzo zadowalające – opowiadał wówczas. W ciągu kilku miesięcy zmieniło się w tym temacie bardzo dużo. (…) O tym, jak ciężko znosił leki, świadczy jedna sytuacja. Pewnego dnia obudził się, ubrał dres Lecha, spakował torbę i powiedział, że… idzie na trening Lecha. – Mama spojrzała na mnie jak na wariata i powiedziała: „Spójrz za okno, przecież jesteś w domu, w Dębicy” – wspomina.
„Chwila z…” Mateuszem Makiem. O rozłące, która dobrze zrobiła.
Jakie to uczucie?
– Przed meczem śmiałem się: „Michał, masz pecha, bo jestem w świetnej formie!”. Gdy zmarnował sytuację z pięciu metrów, podbiegłem do niego i powiedziałem: „Młody, dawaj! Głowa do góry!”. Później miał asystę przy bramce Kuświka, wiedziałem że po niej poczuł się pewnie. Potem popisał się rajdem od połowy boiska. „Jesteś kozak! – krzyknąłem, gdy wracał. Popatrzył na mnie z dumnym uśmiechem. „Teraz czas na ciebie!” – odpowiedział. Tym występem odzyskał pewność.
(…)
Mówisz o mamie. Tata nic nie poświęcił?
– Poświęcił, ale… Tata pił. Bywało, że nie było go w domu trzy miesiące. Wyrzucali go z pracy, mama chodziła i prosiła, by przyjęli go z powrotem. Niedawno zmarł, ale gdyby wcześniej mama nie odeszła, to on by pewnie żył, bo potrafiła go ogarnąć. Wsadzała go do wanny, by się otrząsnął. Po śmierci mamy wziął się za siebie, polepszył nam się kontakt, przyjeżdżał do nas do Bełchatowa. Ale potem alkoholizm znów dał o sobie znać. Był przy tym agresywny, nasze namowy na odwyk traktował jak atak.
Nic się nie dało zrobić?
– Czasem sam przestawał pić. Bardzo się wystraszył, gdy w młodości mieliśmy z Michałem wypadek. Samochód koziołkował, obudziłem się już w szpitalu. Miałem złamane żebro, do dziś mi wystaje. Tata był wtedy w amoku alkoholowym, codziennie wracał pijany. Gdy mama do niego zadzwoniła, otrząsnął się, przestraszył. Na kilka miesięcy przestał. Ale w końcu wypił piwko jedno, drugie, wrócił. Czekał w kolejne na leczenie, był dziesiąty na liście, ale procedury są tak długie, że niektórzy nie zdążą. Jak mój tata… Pod koniec pił już nieustannie, miał krwotok wewnętrzny. Zapuścił mieszkanie w Suchej, które teraz remontujemy. Narobił długów. Po raz ostatni widziałem go 4 stycznia, wyjeżdżając po świętach z Gliwic. Próbowałem po dobroci, chociaż bywały momenty, kiedy go wyzywałem. Ale on był bardzo wrażliwy, płakał, gdy się żegnaliśmy.