Całkiem wesołą anegdotę opowiedział wczoraj Dariusz Dziekanowski. Rok 1991, poleciał do Nowego Jorku. Idzie ulicą, a przed nim dwóch mocno zawianych typów. Słaniają się na nogach, świat wiruje, przecierają oczy ze zdumienia, wreszcie jeden – próbując utrzymać równowagę – mówi:
– Patrz, Dziekanowski!
A drugi na to bełkocząc:
– Mówiłem ci przecież, że skończy ja my!
Kiedyś to mieliśmy młodych, pięknych, niepokornych – i „Dziekan” był wśród nich. A dzisiaj jakieś to takie niedorobione. Drągowski odlatuje i aż musiał do niego zadzwonić Zbigniew Boniek i usadzić: „Albo pajacowanie, albo granie. Bo jak pajacowanie, to nie w kadrze U-21”. Jak głos prezesa PZPN nie postawił bramkarza Jagiellonii na nogi, to i papież Franciszek nie musi marnować impulsów. Z kolei Dawid Kownacki udzielił interesującego wywiadu Weszło, ale jakoś po lekturze nie mam przekonania, czy za dziesięć lat ktoś go pozna w Nowym Jorku, czy tylko na Ratajach.
Trzeba mieć fantazję – to jasne. Jak się ma naście lat, kasę, powodzenie u dziewczyn, to główka może nie nadążyć. Jednak co z tego wywiadu z Kownackim tak naprawdę się dowiedziałem? Że Lech Poznań opowiada interesujące bajki o szkoleniu, nadzorze i profesjonalizmie. Na koniec klubowa perełka numer jeden (albo numer dwa, bo Linetty), oczko w głowie, chłopak potencjalnie wart grube miliony, siada i opowiada:
– A w sumie to może za wcześnie wracałem po kontuzjach, trzeba było później.
– A w ogóle to miałem cztery kilogramy za dużo, teraz schudłem i jest lepiej.
– A śniadań to ja nie jadałem, czasami batonika.
– A w zasadzie to wpadłem w złe towarzystwo i się szlajałem po nocach.
Kownackiemu można wybaczyć. Na pewno czuje się dorosły, jak każdy w jego wieku, ale też jak każdy w jego wieku za dziesięć lat powie, że dziesięć lat wcześniej był dzieckiem. Można też mieć nadzieję, że popełnił akurat tyle błędów, by wyciągnąć wnioski i nie zmarnować kariery. On sam tak naprawdę nie jest w tej opowieści istotny. Istotny jest Lech. Dowiedziałem się bowiem z tego wywiadu, że w Lechu lekarze nie decydują, kiedy piłkarz wraca na boisko, szeroko pojęty sztab szkoleniowy nie tylko nie nadzoruje diety piłkarza i nie uświadamia go, co jest kluczowe (lub robi to nieskutecznie), ale nawet przymyka oko na cztery kilogramy nadwagi. Dodatkowo klub nie jest w stanie zapanować nad życiem nocnym swojej nadziei, a młody chłopak pije, żeby się przypodobać starszym kolegom.
Nie chodzi tu o to, że Lech stracił kontrolę nad jakimś Ceesayem czy innym Lovrencsicsem. Z wywiadu z Kownackim wynikało, że Lech nie był w stanie otoczyć opieką i nadzorem swojego najbardziej perspektywicznego piłkarza. Akurat tego, który ze względu na szybką sławę był najbardziej podatny na sodówkę i nocne pokusy. Ostatecznie chłopak sam się ogarnął (albo mówi, że się ogarnął – bo to dwie różne sprawy), ale gdzie ta słynna poznańska dbałość o szczegóły? W akademiku tańce (pamiętacie filmik z Drewniakiem?), w pierwszym zespole samowolka. Albo kitujemy, albo wychowujemy. Sześćdziesiąty ósmy wywiad z prezesem, dyrektorem, członkiem rady nadzorczej czy Bóg wie czego jeszcze mniej jest warty niż codzienna młócka.
Kownacki się pewnie nawet nie zorientował, że trochę Lecha obnażył. Że jego błędy tak naprawdę są błędami zupełnie innych ludzi. On się teraz cieszy, że ma ten okres za sobą, ale czas stracił? Stracił. Wyglądał jako 16-latek na piłkarza z papierami na większą grę niż teraz? Tak. Przegrywa walkę o miejsce w składzie z wytatuowanym kolesiem z duńskiego nikąd? Jak najbardziej. Klub maczał w tym palce? Maczał. A jak ktoś mi powie: ten Kownacki to trudny przypadek, z Karolem idzie nam łatwiej… No to wtedy odpowiem: gołym okiem widać, że trudny i właśnie dlatego należało się do zadania specjalnie przyłożyć.
Zanim Dziekanowskiego poznali w Nowym Jorku, zanim on sam miał swoje zawirowania, to najpierw był faktyczną, niekwestionowaną gwiazdą naszego futbolu, a nie pompowaną na siłę ciekawostką. A dzisiaj ludziom odbija od niczego. Mój kumpel śmieje się z niektórych znajomych, którzy w korporacji dostają durną fuchę i nagle obrastają w piórka: – Został dyrektorem powietrza i mu odbiło.
Piłkarze kochani – ja wiem, że są pokusy, że jak młody chłopak może złapać dziewczynę za cycka to zawsze złapie, ale mam taką propozycję: spoglądajcie codziennie w swoje piłkarskie CV i pytajcie samych siebie – czy jestem królem świata, czy po prostu lecą na mnie okoliczne dziołchy z trzepaka? A kluby proszę – zamiast naskakiwać na złych dziennikarzy (jak ostatnio Cezary Kulesza na Weszło, w obronie Drągowskiego) zacznijcie tym dzieciakom wyznaczać ścieżki rozwoju, a sobie ścieżki nadzoru. Na razie ani nie wymagacie od nich, ani od siebie. Jedynie od pismaków.
* * *
Do kin wszedł film „Wstrząs” z Willem Smithem w roli głównej. Momentalnie przypomniał mi się tekst o tym, że Amerykanie zakazali dzieciom do lat 10 odbijania piłki głową, a dla dzieci w wieku 11-13 lat wprowadzili limity w tym zakresie. Kliknąłem w artykuł na Weszło na ten temat i w komentarzach same kpiny. Możecie sprawdzić TUTAJ.
Jeśli ktoś nie chce wiedzieć, o czym jest film i boi się, że zepsuję mu oglądanie, niech dalej nie czyta. W każdym razie często pisanie o młodych talentach – schodzących z właściwej ścieżki – sprawia, że zaczynam wyobrażać sobie ich przyszłość i konfrontuję z tym, co widzę na co dzień. A widok jest to zazwyczaj smutny: byli piłkarze to biedni ludzie, w sensie finansowym przede wszystkim, i nie ma najmniejszego znaczenia, ile podczas kariery zarobili. Dodatkowo są to osoby często głęboko sfrustrowane, niepotrafiące odnaleźć się w nowych realiach, popadające w depresję, wywołujący konflikty w domu. Po „Wstrząsie” należy zadać sobie pytanie – czy to nie efekt uprawiania tego konkretnego sportu?
„Wstrząs” to opowieść na faktach. Pochodzący z Nigerii lekarz odkrywa zależność między zgonami zawodników NFL (futbol amerykański). Okazuje się, że na skutek licznych mikrourazów mózgu w wieku 40 czy 50 lat ci ludzie po prostu odchodzą od zmysłów, przestają sobie radzić z życiem, popełniają samobójstwa. To nie tak, że są słabi, nieprzystosowani, godni politowania – są chorzy. Mózg zmienia strukturę, zaczyna inaczej funkcjonować, nad czym nie mają żadnej kontroli. Władze NFL tuszowały sprawę ile mogły, dopiero chłop z Nigerii – kompletnie niezainteresowany tym sportem i nierozumiejący jego potęgi i skali – musiał pójść na wojnę o prawdę. Wojnę, która go wiele kosztowała, w tym – całkiem możliwe – życie syna.
Późniejsze badania – na skutek których zabroniono dzieciom uderzać piłki głową – udowodniły, że piłkarze odnoszą dokładnie takie same obrażenia, jak futboliści. Temat wpływu owych urazów na późniejsze życie byłych zawodników piłki nożnej nie został zgłębiony, ale można podejrzewać, że wnioski będą identyczne. Wielu naszych dawnych idoli ma dzisiaj problemy niekoniecznie dlatego, że są zwykłymi głupkami przystosowanymi tylko do biegania po trawie, ale dlatego, że piłka dokonała spustoszenia w ich głowach. Każdy piłkarz powinien mieć świadomość, że grając zawodowo w piłkę i raz po raz główkując może po prostu stracić rozum i pewnego dnia rzucić się z nożem na rodzinę. To nie jest mój wymysł, to są prawdziwe historie prawdziwych ludzi, poparte naukowymi badaniami. Wygooglujcie Justina Strzelczyka.
Film kończy się smutno. Nigeryjski lekarz – chociaż chciano go zniszczyć na miliard sposobów – na skutek kolejnego samobójstwa, tym razem popełnionego przez szychę z władz NFL, zyskuje uznanie. Kiedy wraca z rozmowy o pracę (zaproponowano mu bardzo prestiżową, państwową posadę) zatrzymuje się przy boisku, na którym chłopcy trenują futbol amerykański. Najpierw jest miło, przyjemnie, biegają sobie, aż nagle…
BUM!
Zderzenie głowami. I jeszcze jedno. I znowu. Doktor niby wygrał, ale przegrał. Bo cóż to za wygrana, skoro zdiagnozowanie choroby nic nie dało: nawet dzieci dalej niszczą sobie mózgi, gdzieś na podrzędnym boisku w małej mieścinie. Za kilkadziesiąt lat będą strzelać sobie w łeb albo rzucać z mostu. Ewentualnie upiorne głosy w głowie powiedzą: zabij żonę.
Nikt nigdy nie zakaże futbolu amerykańskiego, tak jak nikt nie zakaże tego naszego, europejskiego. Ale patrząc na byłych piłkarzy, którzy nie radzą sobie z życiem, warto pomyśleć, że nie każdy z nich jest godnym pogardy idiotą, który beztrosko przepuścił majątek. Są też ludzie, którzy ku naszej uciesze wsadzali głowy tam, gdzie inni bali się wsadzić nogę. I po prostu bardzo ciężko zachorowali.
Pomyślałem, że warto abyście o tym wiedzieli. Choroba nazywa się CTE – chronic traumatic encephalopathy.
* * *
A na koniec – a propos Ruchu Chorzów, ale też wielu innych klubów – krótka myśl:
Wiecie ile pieniędzy trzeba mieć w Polsce, aby być właścicielem klubu piłkarskiego?
Akurat tyle, żeby starczyło na telefon do prezydenta miasta.