W Chorzowie stają na głowie, żeby wymyślić takie kity, które łyknie możliwie jak najwięcej osób, dzięki czemu uda się przetrwać jeszcze jeden proces licencyjny. Nawet mistrzowie kreatywnej księgowości z upadłej firmy Enron mogliby się uczyć od magików z Cichej.
Ruch ma mniej więcej tyle milionów długów, ile goli stracił w tym sezonie – czyli ponad czterdzieści. Jeśli dobrze rozumiemy przekazy medialne, pomysł na wyjście z kryzysu jest następujący:
– Ci, którym wisimy kasę, umorzą/umorzyli nam znaczną część długu
– Resztę długu pokryje miasto, od którego weźmiemy pożyczkę
Mówiąc krótko, Ruch zaciągnął kredyt, ale już nie ma jak go spłacać, więc teraz ma zamiar zaciągnąć drugi. Drugi kredyt ma ten plus, że starczy na spłatę pierwszego, no i być może nie trzeba będzie go spłacać w ogóle, bo wicie, rozumicie, to w końcu pieniądze publicznie, czyli niczyje (w najgorszym razie okradzeni zostaną mieszkańcy miasta, ale o tym ciiiii…).
Jak się wsłuchać w słowa Dariusza Smagorowicza, dobrego kolegi Ireneusza Króla, o czym oczywiście wspominamy zupełnie od czapy, to trudno znaleźć sens. Najpierw stwierdził, że bydgoską firmę EBG, która pożyczała „Niebieskim” pieniądze, wykupił fundusz inwestycyjny i teraz już nie ma zgody na pomoc Ruchowi. Mija kilka dni i co się okazuje? Że podobno darowano chorzowianom marne dziesięć milionów, niech mają.
Prywatna firma odpuszcza dziesięć milionów, a co mówią w Ruchu? Skąd ten gest? Wedle sport.pl – mówią, że po prostu tamci już i tak sporo zarobili!
Rozumiecie to? Ruch im wisi 22 miliony, ci odpuszczają 10 baniek, ponieważ „i tak już sporo zarobili”. Cuda, cuda ogłaszają.
Wszystko to nie ma ładu i składu, jest tylko rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi i wywarciem presji na miasto, żeby się nie wygłupiało i dało kasę. „My robimy wszystko co się da, restrukturyzujemy, negocjujemy, tylko niech jeszcze miasto zrobi swoje”. A potem wiadomo – za hajs miejski baluj, udawaj wielkiego prezesa, podczas gdy zdecydowanie bliżej ci do żebraka.