Legia zdobyła Poznań. Zdobyła w sposób imponujący, bo najbardziej z Ekstraklasy na powołanie do kadry zasłużył legijny pressing, wiosenna gwiazda ligowa pierwszej wielkości, a zmagania ofensywy Lecha z defensywą Legii przypominały często zmagania muchy z zamkniętą szybą. Oczywiście, że siła indywidualności była dziś po stronie gości, ale to nie to dlatego wygrali w tak dobrym stylu – Legia ma kierunek. Swój wyrazisty, skuteczny styl, który szlifuje w każdym meczu i który ma papiery na to, by zmienić się w kombajn na punkty.
Lech zaczął jak zespół, który ma plan. Jak zespół, który wierzy, że wie jak to wygrać, a którego presja zmotywowała zamiast przytłoczyć. Ostrożne kreowanie akcji. Posiadanie piłki, rozwaga w tyłach. Drużyna funkcjonowała, a przekładało się to na konkrety: sytuacja Gajosa, kiedy Malarz został zmuszony do rozprostowania kości, później ewidentny karny na Kadarze, którego nie podyktował Marciniak. Wszystko układało się jednak tylko do czasu, bo futbol to taka zdradliwa gra, w której każdy plan potrafi w ułamku sekundy posypać się jak budżet Ruchu Chorzów. Taką chwilą był moment, kiedy Maciej Wilusz przyjął Nikoliciowi trudną piłkę od Jodłowca, a potem Tetteh zapomniał pomyśleć i zaprezentował kopniaka rodem z UFC.
Choć jak teraz o tym myślimy, to chcielibyśmy się wrócić jeszcze o kilka minut. Pół godziny gry na zegarze, spięcie Kadara z Jędrzejczykiem, świetnie grający Węgier ląduje poza boiskiem. Kolejorz grający w dziesiątkę musi improwizować, kryć opuszczoną przez Kadara przestrzeń, i pierwszy raz w jego poczyniania wkrada się chaos. Kadar wraca na boisko, ale Lech już nie wraca na właściwy tor. Tak jakby został wytrącony z równowagi i już jej nie potrafił złapać. Idzie pierwszy groźny strzał Nikolicia, kilkadziesiąt sekund później Prijović próbuje spektakularnego loba. Chwilę potem jest już 0:2 po dwóch katastrofalnych błędach Lechitów. Pozamiatane.
Gdy mecz rozstrzygają gole sprokurowane przez niewytłumaczalne wpadki defensorów, jest tendencja by mówić, że drużyna przegrała na własne życzenie. Otóż w tym wypadku takie twierdzenie byłoby fałszem. Legia była po prostu lepsza, dojrzalsza, jakby znajdowała się na innym etapie budowy i to zadecydowało o zwycięstwie, a nie umysłowa zaćma Tetteha czy też drewniana technika Wilusza. W drugiej połowie Lech próbował nacierać, ale te akcje były duszone w zarodku. A jak nie w zarodku, to dostatecznie wcześnie, by Malarz w najgorszym wypadku był zmuszony do gimnastyki rodem z podstawówki, a nie olimpiady. Trudno się docenia grę obronną, łatwiej zachwycić się jednym efektownym drybling, ale te 45 minut to była rzadko spotykana w polskiej lidze konsekwencja i dyscyplina. Lech nie miał na to żadnej odpowiedzi. Stał przed polem karnym jak petent przy drzwiach.
Atak Legii to inna historia, bo było tu ewidentne słabe punkty: Aleksandrow nie porwał, widać, że chłop – delikatnie mówiąc – nie jest jeszcze zgrany. Duda potwierdził, że jest jednym z najbardziej chimerycznych graczy Ekstraklasy, bo tym razem zagrał komediowo. Właściwie jedyne czym się przysłużył drużynie, to tym, że dał się kopnąć w polu karnym Tettehowi. Zaprezentował natomiast antydrybling sezonu: mało nie zabił się na piłce, zaliczył glebę, a jeszcze upadając postanowił skosić rywala na żółtą kartkę.
Czy Lech ma się czego wstydzić za ten mecz? Nie, wątpimy by koszulki Trałki czy Gajosa wylądowały wkrótce na Allegro. Po prostu był dla Kolejorza to zimny prysznic, zderzenie z rzeczywistością. Tak przetrzebiony urazami skład, który nawet w pełnej krasie wygląda gorzej personalnie od Legii, był skazywany może nie na pożarcie, ale właśnie na taki scenariusz – powalczą, coś pokażą, ale dostaną. Dostaną, powiedzmy, 0:2. Tak naprawdę był to tyleż pouczający mecz, co zarazem przewidywalny.
Osobny fragment należy się Szymonowi Marciniakowi. Nasz eksportowy arbiter w kolejnej już kolejce postanowił zaznaczyć swoją obecność, niestety nie jest to zaleta w tej robocie. Brak karnego dla Lecha w pierwszej połowie i brak czerwonej kartki dla Trałki – na upartego Łukasz zarobił dziś ze dwie – to niewytłumaczalne decyzje.
Fot. FotoPyK