W ponad dwudziestoletniej historii Ligi Mistrzów takich wieczorów nie było zbyt wiele. Dokładnie trzynaście – tyle razy na poziomie Champions League było nam dane zobaczyć „strzeleckie One Man Show”, spotkanie, w którym jeden zawodnik pakuje piłkę do siatki przynajmniej cztery razy. Bohaterowie? Udawało się wielkim snajperom – van Basten, van Nistelrooy, Szewczenko, Messi, Ibrahimović, Lewandowski, Ronaldo – ale na krótkiej liście figurują również nazwiska, które do takiego osiągnięcia niekoniecznie pasują. Na przykład: Inzaghi.
OK, wyraziliśmy się nieprecyzyjnie. Akurat to nazwisko pasuje idealnie. Ale jeśli dodamy do tego imię, jest już nieco inaczej. Nie chodzi bowiem o Filippo, a jego młodszego brata – Simone. Wiemy, że dla gimbów może być to szok, ale tak – „Superpippo” miał brata, również napastnika. Ale do „urodzonego na spalonym” brakowało mu sporo.
14.03.2000. Ten wieczór należał tylko do niego, cały świat mówił o jego wyczynie. Druga faza grupowa Ligi Mistrzów, mecz pomiędzy Lazio Rzym a Olympique Marsylia. Bardzo ważne spotkanie dla Włochów, bo w dwóch wcześniejszych meczach nie potrafili ograć Feyenoordu i awans do ćwierćfinału trochę się oddalił. A nie wypadało, by taka ekipa – z Nedvedem, Nestą, Mihajloviciem, Simeone, Boksiciem, Veronem czy Salasem w składzie – odpadła na w tej fazie. Ale sprawę załatwił właśnie młodszy Inzaghi.
Cztery gole i wyrównanie rekordu Marco van Bastena z 1992 roku. A był przecież jeszcze rzut karny, ale – mimo tzw. „dnia konia” – akurat tej sytuacji nie udało się zamienić na gola i Włoch nie został samodzielnym rekordzistą. Zrobił to później dopiero Leo Messi w 2012 roku (powtórzył Luiz Adriano), ale wyczyn i tak był wielki.
Jeszcze wtedy nikt nie mógł zakładać, że dziś pamiętać będziemy głównie o jego bracie, że on na zawsze zostanie w jego cieniu. Do wielkiego Lazio trafił latem po świetnym sezonie w barwach Piacenzy (15 goli w Serie A). W klubie z rodzinnego miasta był już od kilku lat, ale nie mógł się doczekać debiutu w najwyższej lidze, tułał się po wypożyczenia. Dlatego gdy nagle zaczął dziurawić siatki, wszyscy pluli sobie w brodę, że nie dostał szansy wcześniej.
Pierwszy sezon w Lazio? Naprawdę bajka…
– 19 goli we wszystkich rozgrywkach (7 w lidze, 3 w Pucharze Włoch, 9 w pucharach),
– wspomniany rekord Champions League,
– powołanie i debiut w reprezentacji Włoch,
– podwójna korona – Scudetto i krajowy puchar.
Ciężko lepiej zacząć przygodę z tą najpoważniejszą piłką, prawda? Ale pierwszy genialny sezon w jego wykonaniu był zarazem… ostatnim tak świetnym. Piłkarzem Lazio był jeszcze przez okrągłą dekadę, ale nigdy nie nawiązał do osiągnięć z przełomu wieku. Gdy grał w miarę regularnie, nie było jeszcze tragedii. Na przykład w sezonie 2003/04 zdobył 10 goli ze wszystkich rozgrywkach, a Lazio zgarnęło Puchar Włoch.
Ale następne sześć lat w jego trwającej do 2010 roku karierze to koszmar. Już wtedy można było zacząć nazywać go byłym napastnikiem, choć jeszcze ciągle pojawiał się na murawach. Zawodził w Lazio, trafiał na wypożyczenia do Sampdorii i Atalanty, ale do formy nie wrócił już nigdy. Wyobraźcie sobie, że snajper cały czas utrzymujący się na poziomie Serie A w trakcie sześciu sezonów strzelił… cztery gole! Zdarzały mu się rzecz jasna kontuzje, ale też ciężko uznać, że to właśnie one całkowicie zarżnęły jego potencjał. Przedziwna kariera. A starszy brat w tym czasie zostawał mistrzem świata i gwiazdą światowej piłki. On był nią chyba tylko ten jeden jedyny raz, po meczu rozegranym 16 lat temu.