Nie będziemy czarować – wczoraj nie spodziewaliśmy się fajerwerków, bo sprawa awansu w obu spotkaniach była praktycznie rozstrzygnięta przed pierwszym gwizdkiem. To miała być smaczna, ale mimo wszystko zimna przystawka przed tym, co czeka nas dziś. W Madrycie zdołali jednak podgrzać ją na tyle, byśmy z jeszcze bardziej rozbudzonymi apetytami oczekiwali środowych dań głównych.
Ciężko w to uwierzyć, ale piłkarz wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju – Zlatan Ibrahimović, nigdy w swojej karierze nie wygrał Ligi Mistrzów. W CV Ibry znajdują się przecież kluby, które zebrane do kupy wygrały Champions League dwadzieścia jeden razy, a on sam zwiedził większość najmocniejszych lig świata. Może się wręcz wydawać, że z tym akurat trofeum futbolowemu magikowi naszych czasów kompletnie nie po drodze. Sezon po odejściu z Interu puchar wylądował bowiem w gablocie na San Siro, a gdy akurat Ibra był wypożyczony z Barcelony do Milanu, dziwnym trafem na koniec sezonu wznosił je w górę Carles Puyol.
W międzyczasie na liczniku Szweda pojawiła się liczba „34”, która oznacza że koniec kariery raczej bliżej niż dalej. Przed meczem z Chelsea Ibra z charakterystyczną pewnością siebie wyznaje: – Masz tyle lat na ile się czujesz. Ja czuję się bardzo młodo. Wiadomo jednak, jak bezlitosna bywa fizjologia dla piłkarzy zbliżających się do czterdziestki. Zlatan nigdy się do tego nie przyzna, ale musi czuć, że z każdym kolejnym sezonem o bycie kluczem do wygranej w najważniejszych europejskich rozgrywkach będzie coraz trudniej. A i my nie chcielibyśmy go oglądać, kiedy wznosi puchar jako rezerwowy, ktoś z drugiego planu. Już teraz, choć mamy dopiero 1/8 finału, a do triumfu daleka droga, w wielu zapowiedziach przewija się więc zbitek słów „Ibrahimović” i „ostatnia szansa”.
Dla Zlatana ten mecz będzie szczególny również z innego powodu. Rok temu wykluczył się z gry w rewanżu już po pół godziny gry, gdy brutalnie wyciął równo z trawą Oscara. Mimo gry w dziesiątkę przez ponad dziewięćdziesiąt minut, paryżanie dwa razy odrabiali jednobramkową stratę, najpierw doprowadzając do dogrywki, a później wygrywając ją w wielkim stylu. Mając w pamięci choćby wewnątrzmadrycki finał Ligi Mistrzów sprzed dwóch sezonów i to, jak fizycznie wysiadło Atletico w okolicach setnej minuty, jawiło się to wręcz jako heroiczne osiągnięcie. Dziś Szwed żartuje z tamtej sytuacji i zapowiada, że „postara się pozostać na boisku nieco dłużej”.
Wielkie emocje to coś, czego po prostu trzeba się tutaj spodziewać. Jak pokazują badania profesora Davida Forresta z uniwersytetu w Liverpoolu, suspens przed rewanżem jest największy, gdy w pierwszym spotkaniu pada wynik 0:0 lub 2:1 dla gospodarzy. A przecież naprzeciw marzeń Ibry i jego kolegów, ale też oczekiwań Nassera Al-Khelaifiego, który wpompował w klub ze stolicy Francji ogromne pieniądze, nie staje byle kto. Odrodzona pod wodzą Guusa Hiddinka Chelsea pożegnała się już z szansami na top four w Anglii, co oznacza, że jej jedyną szansą na awans do kolejnej edycji Ligi Mistrzów jest wygranie obecnej.
Statystyka tylko podkręca atmosferę wokół spotkania – od niemal pięciu lat w każdym meczu u siebie w europejskich pucharach zespół Chelsea zdobywał przynajmniej jedną bramkę. A ta z pewnością zagwarantuje, że do ostatniego gwizdka wszyscy będziemy siedzieć jak na szpilkach.
***
Mecze rozgrywane w Lidze Mistrzów o godzinie 18:00 zwykle służą jako wprawka dla tych najbardziej ześwirowanych na punkcie piłki. Bo nie wmówicie nam, że ktoś normalny skreślał w kalendarzu dni w oczekiwaniu na mecz Astany z Galatasaray, podczas gdy trzy godziny później na boisku zameldować się miały Manchester United z Wolfsburgiem czy Atletico z Benfiką.
Pamiętając to, co działo się w Lizbonie trzy tygodnie temu, moglibyśmy mieć uzasadnione obawy, że środowa 18:00 do złudzenia przypominać będzie tę samą godzinę w poniedziałek. Że powrócą najgorsze koszmary, klimat widowisk w Łęcznej czy Zabrzu, wizja hitów na miarę wiosennych gier Śląska „nam strzelać nie kazano” Wrocław. Moglibyśmy, gdyby nie to, że w doliczonym czasie tamtego wątpliwej jakości widowiska Benfica jakimś cudem wcisnęła piłkę do bramki Zenita.
Nadzieje na widowiskową goleadę budzi też lista nieobecnych w zespole Benfiki. W tyłach – prawdziwy pomór. Luisao i Lisandro Lopez wciąż leczą kontuzje, natomiast Jardel musi odcierpieć karę zawieszenia. Czyli – z czteroosobowego bloku obeonnego wypadają trzy kluczowe ogniwa. Rui Vitoria musi więc wierzyć w to, że przekwalifikowany prawy obrońca Nelsinho wraz z nieopierzonym Victor Lindelof, który w tym sezonie więcej niż w „jedynce” grał w drugoligowych rezerwach z Pawłem Dawidowiczem, nie dadzą poszaleć Artemowi Dzyubie. Wiele wskazuje na to, że właśnie pojedynek stoperów z potężnie zbudowanym reprezentantem Sbornej może się okazać jednym z kluczowych dla losów całego spotkania. Rosjanin w tym sezonie Ligi Mistrzów uczestniczył bowiem jako strzelec lub asystent w aż ośmiu z trzynastu akcji bramkowych Zenita.
Taką skutecznością nie może się pochwalić nawet Hulk, który jednak ma w rękawie innego asa. Żaden inny rywal nie leży mu tak bardzo, jak własnie Orły z Lizbony, przeciwko którym w piętnastu spotkaniach zdobył sześć bramek, a także dorzucił pięć otwierających podań. W pierwszym meczu Brazylijczykowi nie można było odmówić ambicji, jednak z wiatru który robił – podobnie jak z poczynań pozostałych dziewiętnastu graczy z pola – właściwie nic nie wynikało.