Kiedy ostatni raz Wisła Kraków wygrywała u siebie, smażyliśmy się jeszcze na słońcu, Polską rządziła Ewa Kopacz, a dzieciaki biegały po księgarniach, żeby zakupić ostatnie potrzebne przybory do szkoły. Od tamtego momentu zdążyła wyjść przed własną publicznością dziewięć razy (włącznie z dzisiejszym meczem) i za każdym z nich pozwalała swojemu rywalowi wywieźć jakieś punkty. Wisła wykręca wynik historyczny, to absolutny klubowy rekord, ale w lokalnym muzeum ten wyczyn raczej nie dorobi się osobnej półki.
Ale po dzisiejszym meczu kibice dorobili się kilku powodów, żeby z nadzieją patrzeć w przyszłość. Jakkolwiek spojrzeć – Wisła potrafiła przez większość meczu zdominować wicelidera. A to przecież nie takie oczywiste, że Wisła może zdominować kogokolwiek.
Mecz potoczył się zgodnie z tym, co przed rozłożeniem się w fotelu podpowiedziała nam logika. Jedni muszą się przełamać, drudzy to samo – jak nic remis. No i bingo. Ale czy podział punktów był sprawiedliwy? Nie zaryzykujemy takiej teorii. To Wiśle bardziej zależało, to Wisła podkręcała tempo, wreszcie – to Wisła w doliczonym czasie gry miała wszystkie karty po swojej stronie. Piłka na jedenastym metrze, oko w oko ze Szmatułą staje Paweł Brożek. Ofiara przygotowana do egzekucji, wystarczyło tylko pociągnąć za spust, ale w ostatnim momencie zadrżała ręka (w tym wypadku akurat noga). Takiego starego wygę zjadły nerwy? Chwała Szmatule za tę obronę, ale to nie był najlepiej wykonany karny na świecie. Wystarczyło tylko rzucić się w dobrą stronę.
Dla Wisły mamy jednak niecną propozycję. Wystarczy napisać w oświadczeniu, że Brożek jednak strzelił i jakoś to będzie.
A tak już zupełnie serio – po tym meczu Wisła może czuć ogromny niedosyt. To była zupełnie inna drużyna niż ta, którą oglądaliśmy w poprzednich meczach. Jeżeli krakowianie zaczynali już masowo wykupywać dekodery Cyfrowego Polsatu, który transmituje pierwszą ligę, to po dzisiejszym meczu mają kilka argumentów by sądzić, że jednak warto rozważyć zwrot. Ondrasek po raz kolejny zagrał całkiem przekonująco i tylko utwierdził nas, że mogą być z niego ludzie. Wprawdzie spartaczył kilka dobrych sytuacji (raz dostał na głowę idealną piłkę, zamiast dać ją w kozioł to przestrzelił), ale dał kilka świetnych piłek i sportowo na pewno się broni. Kolejna – Wolski. Bardzo miło patrzy się na tego piłkarza. Choć dziś był bardzo elektryczny (problemy z przyjęciem piłki, złe decyzje, zupełnie jak nie on), to im dalej w las, powinien łapać pewność siebie i brać na siebie odpowiedzialność za zespół. Oddajmy mu, że na skrzydle wcale nie musiał czuć się najlepiej. Trzecia – dopóki w klubie jest ktoś taki jak Głowacki, krakowianie mogą być spokojni o tyły (o ile do akcji nie wkroczy np. Sadlok). Dziś „Głowa” uwijał się w defensywie jak w ukropie, a i z przodu miał co robić. To on dał długą piłkę do Ondraska, wcześniej zagrał IDEALNĄ piłkę z obrony do Wolskiego (stanął sam na sam), a kiedy miał ku temu okazję samodzielnie huknął z lewej nogi z dystansu.
Piast? Zdajemy sobie z tego sprawę, że przy Patriku Mrazu Paweł Moskwik ma niewielkie szanse, żeby cokolwiek pograć, ale żeby nagle wystawiać go z przodu…? Momentami mamy wrażenie, że trener Latal bawi się z nami wszystkimi w “co, ja nie podejmę najdziwniejszej decyzji świata?” i póki co mamy pełne prawo by wierzyć, że jest w stanie to zrobić. Pewnie zastanawialibyśmy się, po co, na co i w ogóle, gdyby nie przebił go Piotr Suligostowski (prezes z Wisły), który przed meczem przekonywał, że Cierzniak wcale nie stracił sportowo na przenosinach do rezerw, bo w trenował na tych samych boiskach (!!!). Naprawdę nie wiemy co o tym myśleć.
Dziewiąty raz z rzędu Wisła traci punkty u siebie. Dla kibiców “Białej Gwiazdy” mamy małe pocieszenie – koncert w Krakowie grają dziś Scorpionsi i najwyraźniej to oni zarezerwowali sobie monopol na hasło „Wind of change”.
Fot. FotoPyk