Reklama

Uwaga, uwaga, dla jednego z kibiców zginęło dziecko

redakcja

Autor:redakcja

26 lutego 2016, 01:04 • 15 min czytania 0 komentarzy

Jaki żart przyszykował w szatni Veljko Nikitović? Dlaczego w Lublinie nie ma wielkiej piłki? Jakich zawodników brakuje dziś w angielskim futbolu i czego nie widać już u dzisiejszych polskich piłkarzy? Których reprezentantów dałoby się najłatwiej sparodiować, a którzy mogliby bez strachu wejść na scenę? I wreszcie… jak można nie mieć w domu lodówki i nie wiedzieć, czym są schody ruchome? O tym wszystkim w rozmowie z cyklu “Casual Friday” opowiedział Marcin Wójcik z kabaretu Ani Mru-Mru.

Uwaga, uwaga, dla jednego z kibiców zginęło dziecko

Traktuje pan Ekstraklasę jako swoją bezpośrednią konkurencję?

Czasem tak. Nie zazdroszczę kolegom z NC+, kiedy muszą komentować mecze, których nie da się komentować albo prowadzić wywiady z kimś, z kim nie da się rozmawiać. Momentami bywa zabawnie, ale najbardziej bawi mnie coś innego. Nerwy kibiców. Hamalainen przeszedł z Lecha do Legii i nagle taka burza! Bawi mnie, że piłkarze traktują to jak zawód i tak powinni to traktować, a kibice – patrząc z dystansu – jak świętość. Jak walkę o życie. Dysonans w tych relacjach bywa naprawdę zabawny. Mam też zasadę, że kiedy oglądam mecz, zawsze kibicuję drużynie przyjezdnej. I staję się prawdziwym zapalonym kibicem który rzuca kurwami przed telewizorem.

A przy meczach Górnika Łęczna? Jest pan fanatykiem tego klubu?

Może nie fanatykiem – to bardziej patriotyzm lokalny. Futbol w lubelskim kuleje w ostatnich latach, a Górnik po pierwsze – jest najbliżej Lublina, a po drugie – klub tworzą ludzie, których znałem wcześniej. Podoba mi się, jak go prowadzą. Nie zadłużają klubu na siłę. Nie tworzą sztucznych problemów, tylko funkcjonują racjonalnie bez typowego ekstraklasowego zadęcia: „my jesteśmy Ekstraklasa, czujemy się lepsi!”. Robią dobrą robotę dla regionu. Miałem nawet okazję potrenować z chłopakami. Nie jestem ostatnim laikiem, bo przez 14 lat grałem w piłkę, ale… szczerze wydawało mi się, że na tym poziomie trenuje się ciężej. Może trafiłem na lżejszy okres, bo częściej rozgrywali mecze?

Reklama

Z jakiej okazji trafił pan w ogóle na trening?

To był pomysł trenera Szatałowa i zarządu – mieliśmy przyjechać z Andrzejem Mierzejewskim z kabaretu Smile i trochę rozluźnić chłopaków, bo im nie szło. Trener usunął się w cień, a my nagle – bez wiedzy chłopaków – weszliśmy do szatni, rozpakowaliśmy się i zaczęliśmy szykować na trening. Wiem, jak się zachować w drużynie i od razu zacząłem wysyłać młodych po wodę i tak dalej. Nas też jednak próbowali wypuścić. Po treningu skoczyłem z nimi pod prysznic i nagle Velo Nikitović zaproponował, że pożyczy mi szampon. Znam te numery. Nie wziąłem, bo w tym szamponie mogło być wszystko. O, albo pobolewa mnie kolano, zaczynam rozgrzewać je maścią i podchodzi Sergiusz Prusak.

– Co ty robisz?
– Smaruję kolano maścią.
– Człowieku, jesteś w Ekstraklasie, tam masz masażystów!

O tym nie pomyślałem. Od razu ustawiłem się w kolejce i zacząłem korzystać ze wszelkich dobrodziejstw.

Cała ta akcja to był spontan czy coś sobie przygotowałeś?

Spontan, spontan. Wszedłem w to jak w masło.

Reklama

Jest w Łęcznej jakiś mistrz ciętej riposty?

Jest paru. Głównie starszyzna – Velo Nikitović i Tomek Nowak nie dają sobie skakać po głowach. Ale nie było też tak, że wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Często wspieram klub w akcjach promocyjnych, bywam na meczach, a kiedy miewam problemy z plecami, to rehabilituję się u chłopaków.

Brakuje wam tam poważnej piłki. Kiedy tworzyliśmy mapę piłkarskiej Polski, to właśnie z województwem lubelskim mieliśmy najwięcej problemów. Rodzi się tam najmniej w miarę poważnych piłkarzy.

Czytałem ten tekst. Z drugiej strony mieliśmy kilku bramkarzy jak Arek Onyszko, Kuba Wierzchowski czy Adam Piekutowski, który na własną niekorzyść zaliczył nawet epizod polityczny. Jest Tomek Brzyski, Michał Efir, byli Bąk, Bronowicki i inni. Nie żyjemy w bogatym regionie. W okresie zmian ustrojowych i końca kupowania meczów lubelska piłka zaczęła się kończyć. Ale nie tylko nasza – tak się też dzieje w wielu innych miastach np. w Olsztynie. Liczę, że kiedyś się odkopiemy. Może to plotki, ale słyszałem, że pewien koncern energetyczny chciał wejść w sponsoring lubelskiej piłki. Pomysł był taki, żeby grać na Arenie Lublin i stworzyć drużynę na bazie Górnika Łęczna, Motoru, Lublinianki i kilku młodzieżowych klubów. Podejrzewam jednak, że konflikt kibiców byłby za duży. Z drugiej strony – czy Lublin jest złakniony wielkiej piłki? W tamtym roku zorganizowano najbardziej niefortunny turniej piłkarski w Polsce. Monaco, Hannover, Szachtar, a na arenie po 200 osób. Pomijam, że organizacyjnie całkiem to leżało, ale mecze o trzynastej w środku lata?! Wtedy wszyscy są nad jeziorami. Wystarczyłoby zaprosić jakąś lokalną drużynę, nawet Lubliniankę, i kibiców byłoby więcej. Cóż poradzić… Zdarzają się u nas takie absurdy.

Pan ma na tyle zdroworozsądkowe podejście, że chciałby, by kluby w Lublinie się połączyły?

Chodziłbym na takie mecze. Mamy podział podobny jak w Łodzi, choć może bez takich sukcesów. Albo jak w Warszawie pomiędzy Legią a Polonią. Legia to siła i moc, a Polonia – tradycja. U nas kibiców Motoru jest dużo więcej, ale Lublinianka kojarzy się właśnie z tradycją. Marzeniem każdego kibica jest mocny zespół w Ekstraklasie, ale 50 procent chciałoby Motor, 30 – Lubliniankę, a pozostali kibice z regionu – Górnika. Chyba nie udałoby się przejść nad tym do porządku dziennego. Pamiętamy fuzje Lecha z Amiką – kibice są pamiętliwi i wypominają to przez lata. Nowy klub hipotetycznie zyskałby nowych fanów, ale straciłby tych najbardziej zagorzałych, a tym chyba nikt nie jest zainteresowany. Dobrze, że przynajmniej mamy tę arenę. Jeśli ktoś pyta, po co Lublinowi stadion, to zapraszam na nasze inne stadiony. Wstyd komukolwiek pokazywać.

Koniec końców najbardziej pan się wkręcił w Chelsea.

Z kibicowaniem zachodniemu klubowi zwykle jest tak, że wybierasz ten, który jako pierwszy zobaczyłeś na żywo. W 1995 roku wujek Anglik zabrał mnie na Chelsea. To był jeszcze stary stadion, dach pokryty eternitem, miejsca stojące, ale jakoś to polubiłem. Wtedy dopiero pojawiały się tam pierwsze większe nazwiska. Zola, Hasselbaink, Tore Andre Flo albo wcześniej Dennis Wise. Mój ulubieniec, typowy angielski zabijaka. Potem wszedł Abramowicz i zaczęli kupować wszystkich, ale sentyment się nie zmienił. Nie widzę innego angielskiego klubu, któremu mógłbym kibicować, a najbardziej lubię właśnie piłkę angielską. I o dziwo cieszę się, że teraz Chelsea jest tak nisko.

Dlaczego?

Bo wtedy sprawdzisz, czy kibic jest prawdziwy. Wolę też takie rozgrywki niż ligę z jednym dominatorem. W Anglii nie ma nudy. W Premier League brakuje mi teraz tylko tej typowej angielskości. Brakuje takich Dennisów Wise’ów, dlatego tak było mi żal, gdy odchodził Joe Cole. Tacy ludzie decydowali o obliczu angielskiej piłki, a dziś rodzi się ich coraz mniej. Zawsze lubiłem Everton czy West Ham. Ceniłem drużyny, które wychodziły i rąbały. Z futbolem nie miało to wiele wspólnego. Walka, walka, walka. Ale to budowało wizerunek ligi.

Układa pan terminarz występów pod kątem meczów Chelsea?

Aż tak nie. Jestem golfistą i raczej układam pod kątem tego, żebym miał blisko pole golfowe. Czasem mam tylko problem, bo nie lubię latać sam, a jeden kolega kibicuje Arsenalowi, drugi Liverpoolowi i nie zmuszę ich, żeby polecieli ze mną na Chelsea – Manchester City. Dlatego te moje pobyty na Stamford Bridge zwykle łączę z występami w Londynie. Raz nawet ledwo zdążyłem. Takie były korki, że spóźniłem się 15-20 minut. Ale wyszedłem na scenę, powiedziałem, że byłem na Chelsea i ludzie bezproblemowo to przyjęli. W Anglii nie ma napinki. Psim swędem trafiłem też na mecz Manchesteru City z Lechem. Załatwiłem wejściówki od Czarka Kucharskiego, którego kolega zajmował się skautingiem i mogłem obejrzeć z dobrego miejsca. Trochę Anglicy się zdziwili, gdy kibice Lecha zrobili „Poznań”. Niesamowite wrażenie. A swój kalendarz układam bardziej pod Euro. Żeby nie wychodzić na scenę, gdy gra Polska.

Nie opłacałoby się?

Trudno ocenić. Wszystko planujemy z półrocznym wyprzedzeniem i nie wiadomo, czy piłkarze ręczni nie awansują do finału, a siatkarze nie będą grali o finał Ligi Światowej. Na Euro jednak mamy wolne.

Piłkarze przestali też ostatnio być wdzięcznym tematem dla kabaretu.

To prawda. Bo z czego mamy żartować? Że w eliminacjach mieliśmy dwóch najskuteczniejszych napastników w Europie? Takie fakty. Dopóki piłkarze przez lata cieniowali, najkrótszy polski żart brzmiał: Polska gola. Teraz straciło to na aktualności, ale nie żałuję. My – Polacy – jesteśmy jednak specyficznym narodem. Wydaje nam się, że jesteśmy taką piłkarską potęgą, że przyjedzie – nie wiem – Belgia, i musimy ją puknąć 3:0. Nie patrzymy na rankingi. Nie analizujemy meczów przeciwników. Każdy wynik jest zaskoczeniem. Brakuje mi takiego podejścia, jakie pokazują Irlandczycy – oni wszystkie rozstrzygnięcia przyjmują tak samo: stało się, ale walczyliśmy. Mają mniej frustracji i rozczarowań. Teraz słyszę takie same głosy: wylosowaliśmy łatwą grupę. A wcale nie dam sobie palca wyciąć, że ogramy Ukrainę. Będę zadowolony z remisu.

Nie jest pan niepoprawnym optymistą?

Wolę się miło rozczarować. Wolę oglądać takie mecze jak z Portugalią, kiedy szeroko otwierałem oczy niż liczyć, że łatwo ogramy Szkocję. Bo niby czemu mielibyśmy łatwo ją ograć?

Bo mamy lepszą drużynę niż przed laty? Z dzisiejszą kadrą łatwiej też się identyfikować. Mówiąc wprost – nie generuje tylu powodów do drwin.

W porównaniu z poprzednimi pokoleniami zauważam jedną zmianę. Kompletny brak kompleksów. Nawet kiedy za Beenhakkera grali Żewłakow czy Smolarek, piłkarze na europejskim poziomie, to gdy wychodzili na Włochy czy Francję, można było wyczuć: „oj, to ci wielcy Włosi, a my tylko Polacy”. Czuło się kompleksy. Teraz to kompletnie zniknęło. Kiedy widzę, jak Lewandowski poucza Muellera, to aż się serce raduje. Facet wchodzi i rządzi!

Kto z tej kadry byłby najłatwiejszy do szyderki w kabarecie?

Niech pomyślę… Chyba Boruc. Strasznie go lubię i podoba mi się ta jego nonszalancja. Ten luz. Kiedy oglądam, jak broni Boruc i Fabiański, to pierwszy wychodzi jak cwaniak, stoi w bramce i całym sobą przekazuje: „no dawać, jestem gotowy!”, a drugi wygląda na lekko przestraszonego. Oczywiście „Fabian” to super bramkarz, ale nie wyczuwam u niego takiej pewności. Dlatego u nich można byłoby pokazać typową parodię ruchową. Oglądam jednak kanał Łączy nas Piłka i widzę paru innych z zacięciem kabaretowym. Szczęsny, Krychowiak…

Pokolenie showmanów.

Wszystko wynika z pewności siebie. Łatwo być showmanem, gdy gra się w Sevilli. Trudniej w Koronie Kielce.

A spoza reprezentacji kogo zaprosiłby pan na scenę?

Zaprzyjaźniłem się z Czesławem Michniewiczem – to facet z ogromnym dystansem do siebie. Poznałem też Michała Probierza, który byłby pewniakiem do stand-upu. Grosicki również by się sprawdził. Co jest ważne na scenie? Pewność siebie, dystans i brak strachu przed ośmieszeniem się. Jeżeli ktoś ma na tyle jaj, żeby zrobić z siebie błazna w szatni, to i na scenie da radę. Inna sprawa, że nie wszyscy piłkarze poradziliby sobie intelektualnie. W świecie artystów i piłkarzy funkcjonuje stara zasada, żeby nie poznawać swoich idoli, bo ich obraz mocno się zmieni. Słyszałem ostatnio o zawodniku – jak to przeczyta, to będzie wiedział, że mówię o nim – który zapytał, co to są schody ruchome. Mówię serio: piłkarz z Ekstraklasy nie wiedział co to schody ruchome. Cóż… Nie każdy musi czytać książki.

Z drugiej strony nie razi pana – jako osoby wychowanej na innym futbolu – przesadna poprawność u piłkarzy? 

Może nie wyglądam, ale sam na boisku byłem chamem i brutalem. Grałem jako stoper lub defensywny pomocnik i naprawdę bywało ostro. Do dziś lubię zawodników, którzy po meczu potrafią rzucić parę kurew i nawet przejechać się po kolegach. Strasznie natomiast nie lubię tych, którzy nie mają nic do powiedzenia. „Wygraliśmy, będziemy się starać”. Wiadomo, że po meczu zawodnik kipi i nie ma kiedy się zastanowić, ale… bez przesady! Czasem podziwiam też pracę dziennikarzy. Monika Olejnik pewnie nieraz chciałaby dokopać niektórym politykom, gdy widzi, że kłamią w żywe oczy. Tak samo jest ze sportowcami. Dziennikarz jedzie komentować żużel, wie, że dzień wcześniej drużyna pobalowała na urodzinach kolegi, potem bierze zawodnika na wywiad:

– Co jest nie tak?
– Nie trafiłem z przełożeniami.

Bla, bla, bla. Brakuje w tym wszystkim trochę niegrzeczności. Za czasów Besta i Gascoigne’a wszyscy wiedzieli, jakie oni prowadzili życie. Dziś aż taki tryb byłby oczywiście niemożliwy, ale w piłkę nie grają same niewiniątka. Dlatego czuję sympatię do Zlatana Ibrahimovicia. Facet ma kompletnie wszystko w dupie i jest konsekwentny, a przy tym odpowiednio się prowadzi. A propos Gascoigne’a przypomina mi się pewna anegdota… Trwa spotkanie aktorów, wszyscy piją, a nagle jeden ze stałych bywalców nieoczekiwanie dziękuje. Pytają:

– Dlaczego?
– Bo mam ważne spotkanie.
– Kiedy?
– Za dwa tygodnie.

Wolał nie zaczynać. Bardzo wymowne.

12767914_10208983705220062_344456628_o

Z jednej strony mamy poprawność, z drugiej nasza piłka nigdy nie będzie w stu procentach poukładana i zawsze będą pojawiały się takie prawdziwki jak Smuda czy inny Małecki. Nie ma pan wrażenia, że nasz futbol trochę z założenia musi być przaśny?

Trochę tak. Dam przykład z pierwszej ligi. Pojechałem na zabiegi, podłączają mi elektrody, a obok leży zawodnik Górnika Łęczna, który walczył o awans. Obcokrajowiec, którego już w Łęcznej nie ma. Po zabiegu jeden z masażystów daje mu opakowanie z żelem i mówi:

– Zamrozisz sobie to w domu i przyłożysz do nogi.
– Ale ja nie mam w domu lodówki.

A ja tam leżę na tym łóżku i sobie myślę: kurwa mać, zawodnik z pierwszej ligi nie ma lodówki! To gdzie on je? Wiadomo, że a mieście, ale… No ludzie, przecież to takie absolutne minimum! Chłop nie zamrozi sobie maści, bo nie ma lodówki. Aż nie mogę w to uwierzyć. Wtedy dotarło do mnie, że ta nasza piłka rzeczywiście musi być przaśna. Z jednej strony niektóre kluby silą się na profesjonalizm, z drugiej – wychodzi właśnie ta przaśność. Ostatnio byłem na meczu Legii z Górnikiem Łęczna. Pojechaliśmy z kolegą, usiedliśmy w loży Górnika i prezes Kapelko zaproponował, żebym udał się z nim do loży Legii, bo miał prezent dla prezesa Leśnodorskiego. Chodziło o wymienienie paru słów: „dziękujemy za miłe przyjęcie, zapraszamy do Łęcznej”. Wiesz, jak nas potraktowali? Nie mam wielkich wymagań, ale autentycznie czułem się jak piąte koło u wozu.

Dlaczego?

Najpierw nie było czasu. Kazali przyjść w przerwie. Przyszliśmy, postaliśmy dziesięć minut, przyszedł pan prezes, rzucił dwa słowa i tyle. Wiem, że to nie obowiązek i może w Warszawie tak to się odbywa, ale ilekroć do Łęcznej przyjeżdża jakiś zespół, to zawsze jest miło podejmowany. W Anglii tak samo – prezesi mniejszych klubów są podejmowani na Chelsea czy Manchesterze City z wszelkimi honorami. To buduje wizerunek klubu. Na Legii po prostu się zawiodłem.

Mówi pan, że lepiej nie poznawać ludzi, których w pewien sposób się podziwia, ale ma pan sporo znajomości w świecie piłki.

To bliskie mi środowisko. Grałem nawet w jednym zespole z Pawłem Gilem, sędzią międzynarodowym. Paweł z oczywistych względów nie może sędziować meczów Górnika Łęczna, ale czasem na nie wpada i jak jest jakaś kontrowersja, to zawsze go pytam o zdanie. Odpowiedź jest wiecznie taka sama. „Ja się na tym nie znam!”. Ma dystans i poczucie humoru. Fajnie, że sędziuje na tym poziomie, bo moim zdaniem ma do tego talent. Grałem też z Onyszką i Piekutowskim, a sam jako piłkarz doszedłem do półfinałów mistrzostw Polski juniorów. Mierzyliśmy się z Jagiellonią z Chańką, Citką, Boguszem i Frankowskim.

Rokował pan?

Nie odstawałem. Byłem kapitanem zespołu, ale z mojej drużyny kariery zrobili tylko bramkarze. Nie mieliśmy ekipy pełnej wirtuozów, których można było rozebrać i puścić w świat. Nikt nie wyskoczył powyżej drugiej ligi. Kiedy grałem na studiach w Białej Podlaskiej – było podobnie. Nikt nie zrobił kariery. Ale sam nigdy nie wiązałem przyszłości z piłką. Nie robiłem wielkich planów.

Skoro doszedł pan do półfinałów mistrzostw Polski w juniorach, to jednak jakieś osiągnięcie. Można sobie zacząć wyobrażać karierę.

Ale widziałem, ilu jest lepszych, którzy już zaczynali grać wyżej.

A pan gdzie doszedł najwyżej w futbolu seniorskim?

Do trzeciej ligi. Ale w Białej Podlaskiej mieliśmy też sezon, kiedy jeden zespół AWF-u grał w trzeciej lidze, a drugi w czwartej. Przeszliśmy ją na luzie, ale nie mogliśmy awansować z przyczyn regulaminowych. Ogólnie w Białej było wesoło. Tam też funkcjonuje charakterystyczna dla Podlasia forma dopełniacza. Pamiętam, jak graliśmy jakiś mecz u siebie i nagle spiker mówi: “uwaga, uwaga dla jednego z kibiców zginęło dziecko”. Słyszysz to z boiska i już jest kabaretowo.

W szatni pewnie wodził pan rej i miał szeroki repertuar żartów.

Ale nie do końca musiałem odbudowywać atmosferę, bo miałem to szczęście, że zawsze grałem w zespołach, które walczyły o pierwsze miejsce. No, może nie licząc Migrolu Dębina, kiedy byłem grającym trenerem w A-klasie. Zabrakło jednak czasu na spokojne budowanie zespołu. Prezes zmieniał częściej trenerów niż w Lechii (śmiech).

Takie ligi to kopalnia anegdot – pijani sędziowie i tak dalej. Ogląda pan Kartofliska?

Oczywiście, ale sędziowie to temat na osobną opowieść. Dla mnie dramatem polskiej piłki są właśnie sędziowie w niższych klasach. Sam byłem arbitrem, gdy z nudów zrobiłem kurs sędziowski i udało mi się nawet sędziować na linii w czwartej lidze, ale generalnie to ciężki temat. Kiedy grałem w drugim zespole Lublinianki, dostałem czerwoną kartkę i przyszło pismo z OZPN-u, że zostałem zawieszony na pół roku. Faul być może był na czerwoną, ale sędzia dopisał w protokole, że schodząc z boiska kopnąłem go w tyłek i zdeptałem opaskę kapitańską. To po prostu nie miało miejsca! Odwoływałem się, ale okazało się, że to, co sędzia napisał, jest święte. A z tego, co wiem, ten sam arbiter dostał potem parę razy kopa w dupę, ale już nie wirtualnie. Facet absolutnie się nie nadawał, a tacy ludzie tylko powodują napięcia i niszczą piłkę. Jak sam sędziowałem, zdarzały się takie mecze, gdy trzy metry obok murawy podjeżdżała furmanka, wyciągali koc i zaczęli coś sprzedawać. Komedia. Pamiętam też z wieku juniora boisko Świdniczanki, otoczone blokami w centrum Świdnika. Na samym środku była wydeptana ścieżka. Ilekroć graliśmy mecz, szły tam kobiety z siatami. Przypomniało mi się to, bo przeczytałem u was kiedyś genialny komentarz, że mecz był tak słaby, że brakowało tylko, aby stara baba przeszła po boisku z zakupami. Utkwiło mi to w pamięci do dziś. Uwielbiam też sprawdzać nazwy z zespołów A-klasy. Różne są Kosmosy Pierdziejowice czy inne Atlanty, ale mój faworyt to Naprzód Tyłowice.

No dobra, to wszystko. Dzięki za rozmowę.

A mogę mieć prośbę? Bo na koniec chciałbym wystosować pewien apel do dziennikarzy. Wiem, że w Ekstraklasie są dwa zespoły o takiej nazwie, ale nie mówcie „Łęczna”, tylko „Górnik Łęczna”! Legia nie gra z Łęczną, tylko z Górnikiem. Często to widzę w tekstach, ale też w NC+. Taka mała prośba z mojej strony. Będę wdzięczny!

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Liga Narodów

Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jak zwolnić trenera, to teraz

AbsurDB
0
Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jak zwolnić trenera, to teraz

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...