Jak to się stało, że trener Panathinaikosu wypił piwa, które Maciej Bykowski postawił drużynie? Jak skończyło się jego spotkanie z trzema karkami i czemu wyglądało ono jak scena z filmu akcji? Czemu na obozach przygotowawczych piłkarze, którzy nie nadążali, chodzili głodni? O tym wszystkim w kolejnym odcinku „Ale to już było” Maciej Bykowski!
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Tak szczerze – trudno powiedzieć. Z jednej strony patrzę na swoich kolegów, z którymi trenowałem w Elblągu i tak naprawdę mało który z nich się wybił i grał choćby na szczeblu pierwszej ligi. Z drugiej czuję niedosyt, bo utrzymywałem się na poziomie ekstraklasy, pograłem zagranicą i czegoś zabrakło, żeby wejść na jeszcze wyższy poziom. Mam na myśli reprezentację, dziś w tej kadrze gra każdy.
Czego zabrakło? Może tego, że jako napastnik nie strzelałem dużo bramek? Nie byłem lisem pola karnego, trenerzy mieli dla mnie przewidziane też inne zadania. Nigdy – poza jednym sezonem, kiedy trener Liczka oczekiwał, że będę stał pod bramką i strzelał – nie grałem dłużej jako klasyczna dziewiątka, ale za plecami czy z boku. Wtedy, za trenera Liczki, byłem blisko przełamania bariery dziesięciu bramek w sezonie.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Jakkolwiek patrzeć zagrałem jednak z orzełkiem na piersi, byłem w kadrze olimpijskiej trenera Janasa. Wiadomo, że człowiek chciałby więcej, ale chociaż troszeczkę się to marzenie spełniło.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Byłem blisko Ligi Mistrzów, praktycznie we wszystkich meczach w Panathinaikosie siedziałem na ławce rezerwowych, ale nie wszedłem na boisko ani na minutę. Pamiętam, że raz byłem już przygotowany do zmiany jak graliśmy w Trondheim z Rosenborgiem. Akurat dostaliśmy bramkę i trener zmienił koncepcję, wszedł ktoś inny. Niby byłem blisko tych swoich celów, ale nie do końca je zrealizowałem. A jeśli mowa o niespełnionych marzeniach – zawsze chciałem zagrać w lidze angielskiej. Trzeba mierzyć wysoko. Dla mnie było to dużo za wysoko.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Dużego nie było. Transfer do Panathinaikosu to była największa oferta dla mnie. Trochę tylko żałuję, bo gdybym miał dzisiejszą cierpliwość to trochę inaczej bym sobą pokierował. Miałem kontrakt na dwa lata i mogłem zostać. Trener Malesani wprost powiedział, że będę miał małe szanse na granie, więc chciałem się jak najszybciej stamtąd wydostać. Chciałem grać, czułem się pewnie. Mimo że zagrałem tylko w sześciu meczach to strzeliłem cztery bramki. Interesował się mną jeden z holenderskich klubów, ale Grecy nie chcieli mnie puszczać za darmo, a tamci nie kwapili się żeby wyłożyć za mnie pieniądze. Tak się to wszystko przeciągało w czasie, w końcu rozwiązałem kontrakt i skończyło się okienko transferowe. Miałem dwie opcje – Polska albo wschód. Wróciłem do kraju do Górnika Łęczna, który trenował Bogusław Kaczmarek. Lepiej było grać niż czekać pół roku na następny klub.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Wie pan co, nie wiem. Grałem z tyloma piłkarzami, że nie wskażę teraz jednego. Wielu z nich miało „to coś”.
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
Rivaldo. Myślałem, że w tym wieku – miał 35-36 lat – już mu się nie będzie chciało grać, a on cały czas wiązał krawaty.
Najlepszy trener, który pana trenował?
W Polsce największe sukcesy osiągałem u trenera Wdowczyka, mogę się wypowiadać o nim tylko w samych superlatywach. Swoim profesjonalizmem, podejściem do treningów i zawodników zawsze robił na mnie wrażenie trener Licka. Każde zajęcia były po coś, wiedział, co chce osiągnąć. Pamiętam, że zabronił nam jedzenia jajek. Stwierdził, że w lidze francuskiej, gdzie grał, jajek się nie jadło. Potem Tomek Kłos podważył tę teorię i powiedział, że on w Auxerre zawsze jadł jajka (śmiech).
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Z perspektywy czasu widzę, że to wcale nie taki łatwy zawód. Generalnie w Polsce było kilku trenerów, którzy zaszli mi za skórę, ale nie chcę o nich mówić. Powiem za to o Pavlosie Dermitzakisie z Diagorasu, który zainspirował mnie do tego, żeby być trenerem. Stwierdziłem, że jak on może, to może już każdy. Dzięki niemu zrobiłem papiery. Nie miał pojęcia o taktyce. Gubił się, jak zaczynał coś tłumaczyć to wszyscy uśmiechali się pod nosem. On mówił kompletnie inne rzeczy niż wszyscy moi poprzedni trenerzy. Zastanawiałem się – może wszyscy się mylili i mam do czynienia z geniuszem, przyszłym Guardiolą? Z czasem każdy ustawiał się tak jak uważał to za słuszne. Ale to był tak słaby trener, że nawet nie umiał wykryć tego, że każdy gra po swojemu.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
O nie, nigdy. Albo może spotkałem, ale się nie ujawnił.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
To chyba trochę smutne, ale nie pamiętam, żeby ktoś mi zrobił jakiś dobry żart. Ale raz miałem jedną dość komiczną sytuację w szatni. W Atenach urodził mi się syn. Jako Polak stwierdziłem, że wypada kupić jakieś piwa do szatni – taka była u nas w Polsce tradycja. Pojechałem do polskiego sklepu, wziąłem trochę browarów, ale żaden Grek nie chciał tego pić. Serbowie, Chorwaci, Bułgar – nie ma problemu, nawet Emmanuel Olisadebe się ze mną napił. Pytam, czemu nie piją, a oni, że chcą glika, czyli jakieś słodycze. I do mnie, że trenerowi zaniosłem, a im nie. No trenerowi zaniosłem, bo nie chciałem się z nim spoufalać, wolałem mu dać torcik zamiast piwa. Nie chcą pić – trudno. Wypiliśmy trochę, resztę zostawiłem pod szatnią, bo głupio by to wyglądało jakbym zabrał. Na drugi dzień wchodzę do szatni, a tam nie ma piw. Zastanawiałem się, kto to mógł wypić. Może sprzątaczka sobie wzięła? Zobaczył mnie kierownik drużyny i mnie zawołał do siebie. Myślę: „o cholera, skoro taka sytuacja to chyba trochę przesadziliśmy z tym piwem”. Bierze mnie i mówi:
– Maciek, gdzie ty kupiłeś te piwa? Trenerowi strasznie smakowały!
A ja w śmiech. Akurat skojarzyłem, że skoro to Czech, to rzeczywiście mogły mu posmakować. No ale że wszystkie znikną?
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Zawsze chciałem zostać przy piłce. Mamy z Marcinem Mięcielem swoją szkółkę piłkarską, fajnie to prosperuje. Sami decydujemy, co chcemy robić i jak ma to wyglądać. Potrzebowałem takiej odskoczni. Wreszcie nie jeżdżę co chwilę po Polsce, mogłem się osiedlić. Seniorska piłka? Trochę się wyłączyłem, już nawet mniej śledzę Ekstraklasę. U nas to jest tak – raz trener jest, za chwilę go nie ma, mimo że kontrakt ma na dwa lata. To nie jest droga, którą póki co chciałbym iść.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Zbierałem na samochód. Od osiemnastego roku życia grałem poza moim miastem, poza Elblągiem. Chciałem mieć możliwość, żeby w każdej chwili wrócić do domu.
Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Zawsze inwestowałem w mieszkania, starałem się zabezpieczyć jakoś swoją przyszłość. Gadżeciarzem nie jestem.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Kiedyś na Cyprze byłem w kasynie, grałem na czarne-czerwone. Przegrałem ze sto euro i skutecznie wyleczyłem się z takich rzeczy.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Po mistrzostwie Polski w Polonii. Długo nie mogliśmy wyjechać ze stadionu przy Łazienkowskiej, bo wygraliśmy mecz 3:0 i kibice Legii nie bardzo to mogli przyjąć. Siedzieliśmy dwie godziny na stadionie i już tam otwieraliśmy szampany. Później przenieśliśmy się do naszego sponsora, do pana Romanowskiego, i tam poświętowaliśmy do samego rana. Kawalerowie balowali pewnie cały tydzień.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Bykowski – Nikolić to byłby dobry duet.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
„Wdowiec” już nie pracuje, Czerczesow ma chyba za ciężkie treningi, więc nie wiem czy bym chciał (śmiech). O Fornaliku mówią, że ma dobry warsztat, więc być może z nim.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Wymagania są zupełnie inne niż za moich czasów. Jakby się teraz zapytać Leszka Pisza – świetnego piłkarza – jak się kiedyś grało, to na pewno powiedziałby, że obciążenia były o wiele mniejsze. Dzisiaj zawodnik musi przebiec o wiele więcej kilometrów. Często zawodnicy narzekają i mówią, że „jak my graliśmy to było najlepiej”. Nie. Poziom Ekstraklasy rośnie. Szkoda, że podnoszą go głównie obcokrajowcy.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Szampan z etykietką „Hoop Polonia”, który dostaliśmy po mistrzostwie w 2000 roku. Nie wiem gdzie jest medal, nie wiem, gdzie są koszulki, ale szampan zawsze jest na widoku. Raczej go nie otworzę, bo podejrzewam, że już dawno jest zepsuty.
Pierwszy samochód?
Maluch. Dopiero później w Lechu kupiłem sobie Forda Fiestę. Chciałem wrócić na pierwsze święta do Elbląga i na rondzie uderzyłem ze swojej winy w drugi samochód. Z wygiętą klapą – jakoś tam ją lekko tylko wcisnąłem do środka – zrobiłem ponad trzysta kilometrów.
Najlepszy samochód?
Audi A6, którym jeżdżę do dziś.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Swego czasu napisano o mnie, że jestem uwikłany w aferę korupcyjną. Nigdy nie byłem zamieszany w takie rzeczy, nikt nic mi nie udowodnił. Czasy były jakie były. Ja miałem to szczęście, że byłem wtedy jeszcze na tyle młody, że nikt mnie nie brał do rady drużyny, wszystko odbywało się poza mną.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?
Najbardziej lubiłem odespać trening. Poza tym – czytałem książki.
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
Jak zdobywaliśmy mistrzostwo to słuchaliśmy Michała Wiśniewskiego.
Ulubiony komentator?
Lubię jak komentuje Tomek Smokowski.
Ulubiony ekspert?
Tomek Wieszczycki, mądrze mówi też Maciej Murawski.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
Ta, która przyniosła najwięcej satysfakcji to bramka na 3:0 na Legii, kiedy zdobywaliśmy mistrza. To był gwóźdź do trumny. Wiedzieliśmy, że Legia się już nie podniesie.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Mariusz Malinowski z Polonii. Wołaliśmy na niego „Wąski”. Mistrz docinek. Ktoś wszedł do szatni w śmiesznym swetrze, a „Wąski” od razu: – Co to, z daru dla powodzian?
Największy pantoflarz?
Nie kojarzę takiego, czyli chyba żadnego nie spotkałem.
Najlepszy podrywacz?
Z tego co się chwalił w swojej książce, to chyba Grzesiu Król!
Największy modniś?
Angelos Basinas, zresztą mistrz Europy z 2004 roku. Lubił zwracać na siebie uwagę, zawsze przychodził w modnych ciuszkach.
Najlepszy prezes?
I o panu Drobniewskim z Bechłatowa, i o panu Romanowskim, czy o moim prezesie z Verii mogę wypowiadać się tylko w superlatywach. To, co powiedzieli, zawsze się sprawdzało.
Najgorszy prezes?
Najgorszego poszukałbym raczej w Diagorasie Rodos. Siłą zmuszono mnie do tego, żebym zrzekł się zaległości. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy na serio się przestraszyłem. Weszło trzech ludzi o nieco większych gabarytach i zmuszało mnie do tego, żebym podpisał papier. Już nie chcę wchodzić w szczegóły, kto mnie trzymał za którą nogę itd., bo nie o to chodzi. Stwierdziłem, że nie mam co się siłować, bo i tak nie mam szans. Podpisałem papiery i chciałem wyegzekwować to potem w różnych instytucjach. Nie było żadnych dowodów, więc policja to umorzyła. Sprawa trafiła do FIFY, ale nadal nie dostałem żadnej odpowiedzi. Podejrzewam, że papier leży na półce i ktoś o nim zapomniał.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
Kilkuletnie (śmiech). Z niektórych klubów do dziś nie dostałem pieniędzy. Szkoda gadać. Grałem w innych czasach, teraz wygląda to chyba bardziej profesjonalnie. U nas było tak – podpisujesz kontrakt i musisz się podporządkować pod tysiąc regulaminów. A jak przychodzi co do czego to klub może ogłosić upadłość i wszyscy rozkładają ręce, nikt ci nie może pomóc.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
O, zdarzyło się, jeden kibic z Elbląga wypomina mi to do dziś. Olimpia przyjaźni się z Legią, a ja po bramce na Legii pocałowałem herb Polonii. To był chyba jedyny raz.
Alkohol w sezonie?
Teraz można szczerze powiedzieć – zdarzało się. Bywało tak, że spontanicznie na tygodniu organizowaliśmy imprezę. Ale nigdy nie było to dzień przed meczem.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Nie chciałbym nikogo pominąć… Tomek Kiełbowicz, Tomek Sokołowski, Tomek Wieszczycki, Paweł Kaczorowski, Arek Bąk. Mam to szczęście, że te przyjaźnie przetrwały po karierze.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Przeszedłem różne szkoły. Zaczynałem u trenera Kaczmarka, który z kolei cenił sobie trenera Łazarka. A wiadomo jakie Łazarek miał metody – połowa zawodników by tego dziś nie wytrzymała. Zaczynałem od gór, sztang, noszenia na barana, kończyłem na przygotowaniu biegowym z piłkami. Wie pan, każda metoda jest dobra, jeśli tylko przyniesie wynik. Najtrudniejszy obóz? W Sokole Tychy, miałem wtedy 18 lat. Stawaliśmy autobusem pod górą i biegliśmy ze specjalnie przeszkolonym człowiekiem, trenerzy zostawali oczywiście na dole. Najgorsze było to, że kto nie mieścił się w czasie, nie jadł obiadu. Poważnie. Takie były czasy, że kilka drużyn było w jednym ośrodku. Przybiegłeś za późno to już nie miałeś czego szukać.
Najgroźniejsza kontuzja?
Przepuklina pachwinowa, musiałem ją zoperować. Oprócz tego – odpukać – większych urazów nie miałem.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom? I czy w ogóle czegoś?
Nie żyję przeszłością, ale jeśli czegoś zazdroszczę to pięknych stadionów. To jest chyba jedyna rzecz.
Przygotował JB