Za nami kolejka przełamań. Najpierw Korona Kielce wygrała mecz u siebie, następnie w jej ślady poszło Podbeskidzie Bielsko-Biała, a dziś gola i jakiekolwiek punkty zdobyła w końcu Wisła Kraków. Szczerze mówiąc, czujemy się trochę nieswojo, rozpatrując remis (!) Wiślaków na własnym stadionie (!!) z Górnikiem Łęczna (!!!) w kategoriach sukcesu. Jednak mówimy przecież o drużynie, która ostatnią bramkę strzeliła w Derbach Krakowa (29 listopada), a swój dorobek w tabeli powiększyła po raz ostatni tydzień wcześniej, w meczu z Górnikiem Zabrze. Co więcej, wyszarpany dziś punkcik pozwolił uciec krakowianom ze strefy spadkowej.
To nie szydera z naszej strony, takie czasy. Można oczywiście wsłuchiwać się w wypowiedzi Tadeusza Pawłowskiego, który kreśli wielkie, ale zupełnie oderwane od rzeczywistości wizje (jak awans do europejskich pucharów), ale chyba lepiej trzeźwo spojrzeć sytuację. A ta na dziś wygląda następująco – z taką grą Wisła nie nadawałaby się nawet do rund wstępnych Pucharu Intertoto, a jej kibice muszą cieszyć się z małych rzeczy.
Na przykład z tego, że czasem ich drużynie dopisze szczęście i Jović tak spartoli strzał, że wyjdzie z tego całkiem ładna asysta, którą na bramkę zamieni Guerrier. Albo z tego, że Jakub Świerczok przekombinuje w polu karnym i ostatecznie piłką trafi w słupek, a nie do siatki. Lub z tego, że sędzia zlituje się nad Guzmicsem i za brzydki faul pokaże mu tylko żółtą kartkę, zamiast odesłać do szatni.
Podopieczni Tadeusza Pawłowskiego zaczęli to spotkanie obiecująco. Stworzyli sobie kilka okazji, na prowadzenie wyszli w 19. minucie, choć powinni chwilę wcześniej za sprawą Ondraska. Czech jednak był wielce zaskoczony faktem, że piłka dotarła do niego w polu karnym.
Ale chyba jeszcze bardziej zdziwione miny mieli piłkarze Górnika Łęczna, bo w dalszej części meczu gospodarze pozwalali im w zasadzie na wszystko. Nawet jeśli podopiecznym Szatałowa nie udawało się sklecić okazji bramkowej, to z pomocą przychodził gość w czerwonym stroju, który prezentował im rzut wolny w okolicach pola karnego. To chyba dość niecodzienna sytuacja, by w jednym meczu dana drużyna miała aż cztery takie stałe fragmenty gry, po których można pokusić się o bezpośrednie uderzenie. Egzekutorom brakowało jednak precyzji. Tę pokazał dopiero Łukasz Mierzejewski, który po akcji prawą stroną tak dośrodkował w pole karne, że nawet Krzysztof Danielewicz nie miał problemów z wpakowaniem w piłki do siatki.
1-1. Było jeszcze kilka okazji strzeleckich z obu stron, ale to by było na tyle. Wisła zagrała swoje (cokolwiek to dziś znaczy), Górnik zagrał swoje i będące na tym samym poziomie drużyny podzieliły się punktami.