Przed pierwszym gwizdkiem zastanawialiśmy się jaki sport zamierzają uprawiać zawodnicy Korony i Lechii, bo stan murawy wykluczał piłkę nożną. Właściwie zaskoczeni byliśmy, że piłkarze wyszli w korkach – boisko w polu karnym wyglądało tak, że bardziej nadawały się gumofilce. Przyznamy się bez bicia: spodziewaliśmy się katastrofy, na którą nie będzie się dało patrzeć, ale piłka błotna, którą obejrzeliśmy w Kielcach, najwyraźniej ma świetlaną przyszłość. I nawet chyba wiemy dlaczego: takie kartoflisko może i utrudnia rozgrywanie koronkowych akcji, ale też sprawia, że łatwiej o popełnienie błędu, a te potrafią przyprawić niejeden mecz.
Lechia przegrała 2:4, w pewnym momencie obrywała już 1:4, a w dodatku kończyła w dziesiątkę. W teorii, w relacji telegazetowej – pogrom, nie ma czego zbierać. W praktyce natomiast gdańszczanie dzisiaj to FC Pechowcy. Przesadą rzecz jasna zrzucanie wszystkiego na karb pecha, bo mieli też w swoich szeregach sabotażystów w osobach Gersona i Maricia, ale spójrzmy na to jak goście tracili gole:
0:1 – nie wiadomo co wygnało Maricia tak daleko, może miał dość stania po kostki w błocie;
1:2 – Kuświk wyskakiwał w murze milion razy, ale ten jeden jedyny raz nie upilnował rąk i wykonał zagranie godne Zagumnego;
1:3 – Marić wypluwa piłkę pod nogi Cabrery, który zresztą – jak się wydaje – był na spalonym;
1:4 – Cudowny szczupak Malocy.
Dlatego jakkolwiek niektórzy w Lechii zasługują na to, by wracać do Gdańska na piechotę, tak generalnie zespół wcale nie został rozłożony na macie. Dobrze obrazowała to pierwsza połowa: Korona oddała wtedy jeden celny strzał, a Lechia, mimo tego klepiska, stworzyła kilka ciekawych akcji kombinacyjnych. W osłabieniu zresztą też nie złożyli broni.
Korona potrafiła skorzystać z prezentów losu (i sędziego, bowiem Rymaniak powinien wylecieć w pierwszej połowie), wykorzystać szczęście, którego miała więcej – to też sztuka i doceniamy, nie będziemy natomiast udawać, że zagrali super porywające spotkanie. Na pewno natomiast będziemy opowiadać wszystkim, którzy zechcą słuchać, że był to recital Sierpiny. Wychodziło mu może nie wszystko, ale bardzo, bardzo dużo. Był zamieszany właściwie we wszystkie bramki dla Korony, a więc zaprezentować efektywność, której zwykle mu brakowało. Jeśli kiedyś Polska będzie chciała wystawić kadrę w piłce błotnej, mamy murowanego kandydata na reprezentanta.
Cabrerę też doceniamy za hat-tricka, bo nawet jeśli ktoś powie, że były to dwa karne i gol z dwóch metrów, to dajcie spokój: nie zabić się w tym błocie przed bramką to wyczyn, a co dopiero celnie trafiać do siatki.