O co grała dziś Roma, zespół, który mało co nie odpadł z Ligi Mistrzów na rzecz BATE Borysów i stracił milion goli w fazie grupowej? O to, by było po co grać rewanż. By na Bernabeu emocje były nie tylko dla koneserów. I trzeba uczciwie przyznać, że Roma zrobiła wiele, by tak się stało, ale po prostu dziś to jest zespół, który może mógłby zrobić trochę szumu, owszem, ale maksymalnie w Lidze Europy, a nie w walce z najlepszymi na kontynencie.
Powiedzmy sobie jasno: rzymianie brutalnie przeczołgani przez Barcę i Bayern mieli prawo obawiać się kompromitacji, przecież na Stadio Olimpico przyjeżdżał zespół porównywalnej klasy. Kompromitacji nie było, ekipa Spalettiego postawiła swoje warunki, ale mówić, że 0:2 u siebie z Realem to jakikolwiek, choćby drobny sukces, byłoby dla marki tej wielkości obelgą. Nie róbmy sobie jaj z zasłużonego klubu.
Roma wyszła bez Dzeko, typowej dziewiątki, a z zawodnikami, którzy umieją doskonale robić wiatr. No więc Salah czy El Shaarawy biegali jak po bieżni, tylko nic z tego nie wynikało – w najlepszym wypadku dostawali się gdzieś w dogodne pozycje tylko po to, by defensorzy Realu stłamsili ich w najważniejszym momencie, tuż przed strzałem. Dobrych okazji przez cały mecz miała jak na lekarstwo, właściwie wyglądało, jakby posiadanie piłki w polu karnym gości wprowadzało panikę w ich poczynania. Jasne, ich defensywa wyglądała całkiem nieźle do pewnego momentu, bo sprawić, by Królewscy nie oddali żadnego celnego strzału do przerwy – to jest jakaś sztuka. Niemniej co z tego, skoro po przerwie odwinął się Ronaldo, a piłka po rykoszecie przeleciała nad Szczęsnym. Real poczuł się tylko pewniej, kontrolował mecz coraz bardziej, wkrótce dobił gospodarzy Jese.
Trzeba oddać rzymianom sprawiedliwość i powiedzieć, że należał im się karny przy stanie 0:1, bo Florenzi został wycięty w polu karnym. Na co czekał arbiter, by gwizdnąć jedenastkę, czy na to, by urwało Włochowi nogę – nie wiadomo. Tak czy inaczej gol na 0:2 rozwiał wątpliwości z gatunku “co by było gdyby” – wygrał lepszy i tyle w temacie. Na Bernabeu odbędzie się gloryfikowany sparing, na który Roma przyjedzie jak na wycieczkę. Należy pochwalić Real, że perfekcyjnie zabił dwumecz i wyrwał się z klinczu, ale wyciągać z tego starcia daleko idące wnioski – przesada. Spotkały się drużyny, które dzieli różnica klas i ją oddaje również wynik.
***
Drugi z dzisiejszych meczów od początku zapowiadał się… specyficznie. Gent – Wolfsburg. Jeśli mielibyśmy ułożyć jakiś ranking najbardziej atrakcyjnych spotkań wiosny w europejskich pucharach – prawdopodobnie starcie znalazłoby się nie tylko na szarym końcu wśród meczów Ligi Mistrzów, ale i poniżej najlepszych spotkań Ligi Europy. Gospodarze – klub, który niedawno balansował na granicy bankructwa a w swojej 116-letniej historii zdobył jedno mistrzostwo Belgii. Goście – ósmy zespół Bundesligi, który bez Kevina De Bruyne’a stracił połowę swojego potencjału, a kontuzja (a wcześniej kiepska forma) Basa Dosta jedynie pogłębiła ich kryzys.
Jasne, to są zawsze piękne historie, można pisać o kopciuszkach, można poznać nowe, urocze miejsca, stadiony, których do tej pory nie mieliśmy okazji obserwować w takiej jakości, ale gdy przychodzi wybierać – 90 minut z pięknymi historiami czy 90 minut z Realem Madryt, to tak naprawdę wyboru nie ma.
Choć uczciwie przyznamy – kto zdecydował się dzisiaj na hipsterską wycieczkę do Gandawy, raczej się nie zawiódł. 80 minut grał Wolfsburg – i to w taki sposób, że momentami zastanawialiśmy się, czy Gent miałoby szansę zakwalifikować się do pierwszej ósemki w Ekstraklasie. Draxler ośmieszał obrońców – przy pierwszym golu kompletnie rozkręcił lewe skrzydło Belgów, przy drugim bezlitośnie wykorzystał błąd Renato Neto po drodze jeszcze “dziurawiąc” Mitrovicia. Dzieła zniszczenia dokonał Kruse, 3:0, wydawałoby się – po meczu, a przecież goście mieli jeszcze 2-3 niezłe okazje, by zdobyć kolejne bramki.
Tyle że w ostatnich dziesięciu minutach Wolfsburg zaczął się tak ordynarnie oszczędzać na mecze Bundesligi, że stłamszeni przez 3/4 meczu gospodarze dwukrotnie boleśnie skarcili mocniejszego rywala. Saief, Coulibaly – rezerwowi, którzy weszli na kończące trzydzieści minut, zmienili obraz gry? Nie, naszym zdaniem to mimo wszystko rozprężenie “Wilków”, którzy po trzecim golu kompletnie usiedli. Zemsta za rażący minimalizm, a nie fantastyczna ławka Gent. Kara jednak… i tak dość niska. W ostatnich sekundach Belgowie mogli zdobyć jeszcze jedną bramkę, a wtedy rewanż w Niemczech znów nabrałby sensu.
Przy wyniku 2:3 i takiej grze “Wilków” przez lwią część meczu – to wciąż raczej formalność.