Swego czasu, kiedy jeszcze podobała mu się poważna kariera piłkarska, był jednym z tych, których popisy oglądało się z rozdziawioną gębą. Chciałoby się powiedzieć, że lewą nogą potrafił wiązać krawaty, ale w jego przypadku to określenie wydaje się wręcz za słabe. Obecnie zawiesił granie w piłkę i tylko… pozoruje zawód piłkarza. Dziś Rafael van der Vaart obchodzi swoje 33. urodziny, ale w tym roku powodów do świętowania będzie miał nadzwyczaj mało. Z co najmniej czterech powodów:
a) jego kariera to ostatnio jedna wielka równia pochyła, w tym sezonie rozegrał spędził na boisku ledwie 300 minut,
b) jego Holandia nie awansowała na Euro, a on sam musiał oglądać to z perspektywy kanapy, już dawno przestał być już nawet powoływany do reprezentacji,
c) dorobił się łatki spacerowicza i nie zrobił nic, by ją od siebie odkleić,
d) więcej o nim można było ostatnio przeczytać w prasie kolorowej niż sportowej (bójki z żoną, rozstania, powroty).
Miał swoje ograniczenia. Pojedynek szybkościowy? Raczej bez szans, żeby wygrał jakikolwiek, chyba że z kulawym. Walka bark w bark? Może tylko z chłopcami młodzieżówki. Pressing? Wolne żarty (dosłownie). Ale kiedy dostawał piłkę na dwudziestym metrze i miał wokół siebie kawałek przestrzeni – wtedy dochodził do głosu. Przyjęcie na lewą nogę, złożenie się do strzału, piękny rogal. Albo bomba. Albo zamarkowanie uderzenia i wyłożenie piłki koledze na tacy. Cały repertuar zagrań. Każde w takim stylu, że nic tylko klaskać. Nieustannie. Dopóki się nie padnie.
Jak to możliwe, że tak się brzydko postarzałeś, Rafael?
Nie czarował nigdy motoryką czy atletyką, więc tym bardziej szkoda, że zaliczył aż taki zjazd. Bo to nie jest tak, że nagle z wiekiem stracił szybkość czy siłę, przecież nigdy ich nie miał. Miał w sobie za to magiczne „to coś”, i „to coś” kompletnie z niego uleciało. Albo może wciąż to ma, lecz dyskretnie się z tym obnosi, tak jak ze wszystkim, co wymaga odrobiny wysiłku? Wydawało się, że HSV, gdzie wracał w wielkiej chwale, to dla niego klub nieco zbyt małego kalibru, że pójdzie tam na chwilę i jeszcze wróci do jakiejś wielkiej firmy. Ale zamiast zachwycać kolejnymi bombami z dystansu, irytował ciągłymi spacerkami i boiskową olewką. Brylował tylko jednej statystyce – w liczbie przebiegniętych kilometrów. Rzecz jasna wtedy, kiedy spojrzymy od tyłu. Mniej niż dziesięć sprintów na mecz to w jego przypadku absolutna norma.
Tak się tłumaczył z przypiętej mu łatki lenia: – Nie mogę ciągle być w biegu, żeby grać pięknie. Każdy na boisku ma swoją pozycję i swoje zadania – ja jestem ofensywnym pomocnikiem. Z jednej strony – nie można odmówić mu racji. Z drugiej – nawet dziecko widzi różnicę pomiędzy „nie być ciągle w biegu” a „sześć sprintów na mecz”. Kwestią czasu jest, kiedy van der Vaart przejdzie na emeryturkę do Arabii czy MLS. To byłoby chyba uczciwsze niż nabieranie na swoje usługi poważnych klubów (jak Betis). Gorzej, jeśli i tam obwołają go leniem.
Wszystkiego dobrego Rafael. Niech ci się jeszcze zachce z raz czy dwa.