Kiedy większość jego rówieśników zaczynała już bawić wnuki, latała całymi dniami po przychodniach albo szukała złotego sposobu na zaczesanie łysiny, on… ganiał za piłką. I nie, że kopał hobbystycznie gdzieś po pastwiskach z drużyną półamatorów. Robił furorę w angielskiej lidze jako pełnoprawny piłkarz Stoke. Stanley Matthews 51 lat temu rozegrał swój ostatni – 704 – oficjalny mecz w karierze. Choć to wydaje się niewiarygodne, miał ponad 50 lat.
Oczywiście, wtedy piłka była inna – powiecie – mniej intensywna, wymagająca mniejszego wysiłku. To wszystko prawda, ale człowieka, który w wielu 41 lat sięga po Złotą Piłkę (czyli zostawia w tyle wszystkich młodzieniaszków) nie można deprecjonować. Stanley to gość, który ze swojej metryki zrobił sobie jaja. Tacy piłkarze jak Paolo Maldini czy Ryan Giggs to przy nim szczawiki, którzy zakończyli grać w piłkę zanim dopiero się rozkręcili.
Jaki Matthews miał sposób na długowieczność? Do przesady dbał o swoje ciało, a to były przecież czasy, kiedy piłkarze do takich rzeczy jak dieta czy sylwetka nie przywiązywali praktycznie żadnej wagi. Mimo że środowisko momentami traktowało go jak dziwaka, on nigdy nie pił, nie palił, zdrowo się odżywiał. Miał swoje rytuały. Przed każdym meczem musiał wypić na pobudzenie drinka z jajka, mleka i czterech łyżeczek cukru. W poniedziałki nie jadał zupełnie nic, wypijał za to osiem litrów wody. To miało być dla niego coś w rodzaju detoksu.
Inny przykład – dzień w dzień wstawał o siódmej, żeby pobiegać w butach z… domieszką ołowiu. Przyzwyczajenie się do wysiłku z balastem miało sprawić, że kiedy włoży na boisku normalne korki, będzie biegało mu się o wiele lżej. Alkohol – jak wspominał – zdarzyło mu się wypić podczas kariery tylko raz. Po zdobyciu upragnionego Pucharu Anglii pozwolił sobie na lampkę szampana.
Dlaczego Puchar Anglii był dla niego tak ważny? Obiecał go swojemu ojcu, kiedy ten był na łożu śmierci. Trzykrotnie był w finale, ale dopiero za trzecim razem udało się osiągnąć sukces. W starciu z Boltonem rozegrał mecz życia i mimo że Stan Mortensen zaliczył hat-tricka (było 4:3), po latach ten mecz wspomina się jako „finał Matthewsa”, co dobitnie pokazuje, jak bardzo dwoił się i troił, żeby wykładać piłkę na tacy swoim kolegom.
Czarodziej dryblingu – tak go nazywano. Sposób gry ze Stanleyem był prosty. Podajesz mu piłkę, on kiwa, potem ci ją oddaje, żebyś dopełnił formalności. Koledzy z drużyny często go za to przeklinali – i właśnie to był powód, dla którego musiał odejść ze Stoke do Blackpool. Jego egoizm – mimo że przynosił skutek – nie był dobrze odbierany. Tak po latach wspominał go Raich Carter, który współpracował z nim na jednym boku: – Stanley był indywidualistą. Kiedy podałeś mu piłkę, ta już do ciebie nie wracała. Nie dało się z nim grać na jednej stronie.
Harry Johnston, kapitan Blackpool: – Nie strzela bramek, w ogóle nie gra głowa i nie ma szans, żeby się wrócił na swoją połowę. Ale lepszego skrzydłowego już nigdy w życiu nie zobaczę.
Zdjęcie z pogrzebu Sir Stanleya Matthewsa
Kariera Matthewsa była szczególna też z innego powodu – grał w piłkę zawodowo 33 lata i NIGDY nie dostał żółtej kartki. Boiskowy dżentelmen i pierwszy laureat Złotej Piłki. Sam o sobie powiedział po latach: – Popełniłem w życiu tylko jeden błąd – za szybko skończyłem grać w piłkę. Miałem w sobie jeszcze dwa lata grania.
Nie mamy wątpliwości: ten szaleniec oszukał zegar biologiczny.