O piłkarzu, który przez tydzień żył ze świadomością, że dostał powołanie do reprezentacji i masażyście, któremu drużyna złamała palca. O wymianie koszulek ze Zlatanem Ibrahimoviciem, graniu w jednej drużynie z Panenką i… niecodziennej pracy po zakończeniu kariery. Barwny odcinek „Ale to już było” z Marcinem Adamskim.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Jestem bardzo zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć. Zagrałem w reprezentacji, zagrałem w Lidze Mistrzów. Myślę, że każdy chłopak, który zaczyna grać w piłkę, stawia sobie takie cele. Wycisnąłem z tej kariery dużo, a miałem przecież ograniczony potencjał sportowy.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Tak jak wspominałem – gra w reprezentacji i w Lidze Mistrzów. Zupełnie inaczej słucha się hymnów – zarówno polskiego, jak i tego pucharowego – stojąc na środku boiska. Wielkie przeżycie. Sama gra z „orzełkiem” jest ogromnym wyróżnieniem, ale w kadrze nie zagrałem w meczach o zbyt dużą stawkę, dlatego za swoje największe osiągnięcie uznaję Champions League.
Trenerzy zawsze mi mówili, że jestem piłkarzem meczowym. Większość miała odwrotnie. Na treningach super, ale jak wychodzili na boisko to się spalali. Ja miałem inny system nerwowy. W dużych meczach umiałem się wnieść na poziom, na który nigdy nie wszedłbym na treningach. Dlatego dobrze szło mi w Lidze Mistrzów. Po meczu z Juventusem Fabio Capello pochwalił mnie publicznie jako jedynego z naszego zespołu, a Zlatan podszedł do mnie i… dał mi swoją koszulkę. Sam z siebie! Nigdy nie kolekcjonowałem koszulek, ale tej nie mogłem sobie odmówić, do tego po meczu powiedział mi parę miłych słów widząc to, jak ciężko mi się za nim biegało i ile musiałem z siebie dać, żeby go powstrzymać. I rękami, i nogami, czym się tylko dało.
Z pucharowych meczów zapadło mi też w pamięci eliminacyjne starcie z Lokomotivem Moskwa. Pięć minut przed końcem strzeliliśmy bramkę na wagę Ligi Mistrzów. Jak wracaliśmy z kibicami to samolot aż się trząsł, taka była zabawa (śmiech). W Wiedniu na lotnisko przyszedł tłum, czułem się jakbym zdobył mistrzostwo świata. To było o tyle super, że nikt na nas wtedy nie liczył. Byliśmy drużyną złożoną z młodych Austriaków i kilku obcokrajowców.
W ogóle miło wspominam grę z rosyjskimi drużynami. Kiedy pojechaliśmy do Kazania włodarze bali się, że chłopaki zaczną wychodzić na miasto, a tam jest bardzo duża przestępczość, dlatego zakwaterowano nas… na łodzi. Spaliśmy w hotelu na Wołdze. Te kajuty były malutkie, nie mogę powiedzieć, że warunki były komfortowe. Taki plus, że kucharzem był Austriak, więc wiedział, co nam przygotować. Wyszliśmy potem na mecz i wygraliśmy 3:0.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Ja zawsze stąpałem twardo po ziemi i nie miałem wybujałych marzeń, stawiałem sobie małe cele. W trzecioligowej Flocie Świnoujście marzyłem o tym, żeby grać w pierwszym składzie. Kiedy to się udało – żeby iść ligę wyżej. I tak krok po kroku. Szczerze mówiąc o reprezentacji nawet nie marzyłem. Jedynie mogę po latach ubolewać, że powołanie nie przyszło, kiedy przeżywałem swój najlepszy czas w latach 2002-2003. Konkurencja była ogromna, więc raczej nie miałem szans.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Kiedy grałem w Rapidzie, kilka razy byłem blisko transferu. Zgłosił się po mnie VfB Stuttgart, klub podał kwotę, Niemcy wyrazili wstępne zainteresowanie. Potem obejrzeli kilka moich następnych meczów i stwierdzili, że nie jestem tyle wart. Wiem, że interesował się mną Celtic Glasgow, na stole leżała też trzyletnia umowa z Torpedo Moskwa i kontrakt za bardzo duże pieniądze w Ałaniji Władykaukaz. Z tego, co pamiętam, nie dogadali się z klubem.
Poza tym to były moje początki w Wiedniu, chciałem ugruntować swoją pozycję, więc wcale nie narzekałem. Od pierwszego dnia czułem się tam bardzo dobrze, Rapid to klub robotniczy, świetnie postrzegany przez ludzi. Trochę tak jak we Włoszech, gdzie jest Inter i Milan i to „Rossoneri” cieszą się większa sympatią. Ostatnio zaprosili mnie do drużyny All Stars na ostatni mecz na stadionie Rapidu. Kibice mnie wybrali, ale i tak mocno się zdziwiłem, bo przez Rapid przewinęła się przecież cała masa dobrych piłkarzy. Zagrałem w jednej drużynie z Panenką, duży zaszczyt.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Ikona Werderu Brema i były piłkarz Bayernu, Andreas Herzog i wicemistrz Europy, Radek Bejbl. Niekoniecznie osiągali swoje szczyty grając akurat ze mną w drużynie, ale kariery porobili niesamowite. Z Radkiem trzymam do dziś bardzo dobre kontakty, ja wracałem do Wiednia z Francji, on wtedy dopiero wchodził do drużyny. Wyszło tak, że mieszkaliśmy w jednym hotelu. Z Andreasem też dobrze żyłem, nawet swego czasu wynajmowałem od niego mieszkanie.
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
Chyba nie trzeba mówić? Zlatan Ibrahimović. W „Juve” grał wtedy też Alex Del Piero.
Najlepszy trener, który pana trenował?
Od każdego starałem się coś wyciągnąć, ale najlepiej wspominam Josefa Hickersbergera, który był niesamowitym psychologiem. Naprawdę. Nie było żadnego krzyku na treningu, a mimo to jak coś mówił to była cisza, taką miał w sobie charyzmę. Patrzył jak gramy w dziadka i po tym potrafił wywnioskować, który piłkarz jest w gazie. Dzisiaj robią badania, mierzą biorytmy, on to wszystko po prostu widział. No i stawiał na grę w piłkę, taką ładną dla oka. Nie wdawał się specjalnie w jakieś zawiłości taktyczne, na boisku miał być luz.
Medialnie największą gwiazdą był za to Lothar Matthäus. Cieszę się, że ktoś taki mnie dostrzegł i ściągnął jako anonima do Wiednia z Zagłębia Lubin. Był strasznie wymagający, gierki piłkarskie przeplatał przebieżkami, ale chyba dzięki temu byłem tak dobrze przygotowany fizycznie do gry w Rapidzie. Nie udało mu się zrobić większej kariery trenerskiej. Dlaczego? Być może za dużo udzielał się w mediach, za mało skupiał się na pracy. Niewątpliwie był wtedy gwiazdą.
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Andrzej Szarmach. Ale on sam się zreflektował, że nie nadaje się do tej roli, bo szybko przestał być trenerem. Młody, utalentowany piłkarz, który wykazuje się na treningach dużą ambicją i zaangażowaniem liczy na to, że trener w końcu to dostrzeże. Stawałem na rzęsach, a on i tak wolał stawiać na obcokrajowców.
Gej w szatni?
Nie wiem! Nikt się w każdym razie nie ujawnił.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
Oj, dużo tego było. Taki pierwszy z brzegu: odprawa po meczu, a że wygraliśmy to wiadomo, luźna atmosfera. Zastanawiałem się, czemu wszyscy siedzą i się nie podnoszą, w dodatku dziwnie się na mnie patrzą. Rozmawiałem z kolegą, a drugi wiązał mi sznurówki. Wstałem no i wszystko się wyjaśniło.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Raz w Wiedniu przestawiliśmy z Ladislavem Maierem jednemu Austriakowi wóz i aż… zadzwonił po policję. A to miało drugie dno, bo oni śmiali się wtedy z Polaków, że po otwarciu granic kradną samochody na potęgę. Wszystko było o tyle dziwne, że auto zniknęło z parkingu podziemnego. Policja przyjechała i musieliśmy wszystko odkręcać.
Najgrubszym numerem było jednak to jak jednemu koledze w ŁKS-ie – oszczędzę go i nie podam nazwiska – wręczyliśmy powołanie do reprezentacji Polski. Wszyscy w tym brali udział, cały klub. To trwało jakiś tydzień. Były gratulacje w szatni, oklaski, on sam pękał z dumy. Od razu w to uwierzył, nawet w tunelu jak po meczu mijał się z innym reprezentantem z drużyny przeciwnej rzucił „widzimy się na reprze!”. A my wybuchnęliśmy wtedy śmiechem.
Niewiele zabrakło a rzeczywiście pojechałby na tę kadrę do Mariotu. Zaczął węszyć, bo na portalach nie było jego nazwiska w powołaniach. Dzwonił, sprawdzał, no i w końcu ktoś mu powiedział, że to ściema. Ale gdyby nie było mediów, jestem przekonany, że by pojechał na to zgrupowanie (śmiech).
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Nie miałem nigdy długofalowych planów i przez trudności ŁKS-u trochę przedwcześnie zakończyłem grać w piłkę. Zniechęciłem się, a mogłem jeszcze pograć dwa-trzy lata. Zająłem się sprawami biznesowymi i tak jest do dziś. Fajną przygodą było to jak weekendami komentowałem mecze w Polsacie albo jak występowałem w studiu w Austrii podczas Euro 2008. Zabrałem na turniej całą rodzinę, odwiedziłem masę przyjaciół, no i mogłem z bliska zobaczyć tak duży turniej, świetna sprawa. W międzyczasie pojawił się temat w Tychach (Marcin Adamski był dyrektorem sportowym GKS-u Tychy – JB). Włożyłem w tę pracę mnóstwo serca i szkoda, że nie udało się utrzymać zespołu w pierwszej lidze, bo pewnie pracowałbym tam do dzisiaj. Piłka to moja pasja i kiedy pojawia się jakiś ciekawy projekt to nie przechodzę obok niego obojętnie.
Ciekawą przygodą było asystowanie przy budowie jachtów u mojego przyjaciela od dziecka, z którym razem graliśmy w piłkę, dorastaliśmy, podrywaliśmy dziewczyny. Zaproponował mi posadę w stoczni w Bremie, bo znałem język, a to też nie było tak, że moje biznesy zajmowały mi całe dni. Nigdy nie myślałem, że będę stał pod ważącą trzydzieści ton sekcją aluminiową, która najeżdża na ogromny jacht budowany za kilkaset milionów dolarów dla jakiegoś bogatego Araba i pokazywał, jak trzeba to ustawić. Zajmowałem się organizacją pracy, kontaktami. Produkowaliśmy jedne z największych jachtów na świecie: Omar, Tatiana, Azzam. Nasza stocznia rywalizowała ze stocznią z Hamburga, gdzie stałym klientem był Roman Abramowicz, u nas zaopatrywali się najwięksi szejkowie.
Praca dyrektora sportowego to coś, co podoba mi się najbardziej. To połączenie pracy za biurkiem i pracy w terenie, nie usiedziałbym dzień w dzień w jednym miejscu. Przyglądałem się z boku treningom, bardzo dużo rozmawiałem z piłkarzami, tak powinni – uważam – zachowywać się dyrektorzy sportowi. Mam też zrobioną licencję UEFA A, bardzo fascynuje mnie praca z dziećmi. W tym kierunku też realizuję pewien projekt, ale na razie nie chciałbym o nim zbyt wiele mówić, bo to dopiero początkowa faza.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Nie szastałem pieniędzmi. Pierwszy duży wydatek to mieszkanie.
Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Samochód, BMW X5.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Nie jestem hazardzistą i w ogóle mnie to nie rajcowało. Jak wszyscy grali w karty to wolałem patrzeć z boku. Jasne, parę razy byłem w kasynie, zawodnicy Rapidu byli zapraszani do największych kasyn. Zagrałem w ruletkę raz czy dwa i tyle. Chodziłem tam raczej żeby pogadać, pobawić się.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Bawić to się zacząłem jak skończyłem grać w piłkę (śmiech). Po awansie do Ligi Mistrzów balowaliśmy do rana, ale wszystko z głową, wielkich dawek alkoholu nie było. W sezonie nie mieliśmy czasu na imprezy, dlatego na więcej pozwalałem sobie w przerwach od piłki – czy to po sezonie, czy w sylwestra – z przyjaciółmi.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Kasper Hamalainen. Jeśli chodzi o umiejętności, robienie przewagi, zdecydowanie on.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Dobrze bym się pewnie zrozumiał z Cześkiem Michniewiczem, bo to mój kolega. Na pewno byłoby dużo śmiechu. Zawsze lubiłem trenerów, którzy potrafili rozładować atmosferę.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Ciężko to porównać, ja zaczynałem grać w piłkę dwadzieścia lat temu. Dobrym punktem odniesienia jest Europa, która nam odjechała. Lubimy się pompować, że nakłady finansowe są duże, w telewizji wszystko fajnie wygląda i jest super. Nie jest. Poziom nie wzrasta. Widać to jak się ogląda mecz polskiej ligi i przełączy na inne rozgrywki. Zupełnie inny świat.
U nas treningi to bułka z masłem. Powolne, ślamazarne tempo, są dwa-trzy momenty, kiedy trzeba przycisnąć. Za granicą jest nieporównywalnie większa intensywność. Szczególnie te wtorkowe, środowe zajęcia, w zależności od tego, kiedy jest mecz. Polscy piłkarze nie są przyzwyczajeni do wysiłku, dlatego też wielu bardzo szybko wraca po wyjeździe do kraju albo potrzebuje dużo czasu na aklimatyzację.
Wybitnych piłkarzy jak na czterdziestomilionowy naród mamy bardzo mało. Tacy ludzie jak Lewandowski czy Krychowiak nie są produktami polskiej myśli szkoleniowej. Wszystko wynika z ich talentu, samozaparcia, charakteru. W Austrii lubiłem chodzić na treningi młodych dzieci, uczyłem się tego. Oni w 2000 roku wprowadzili nowy system szkolenia i dziś widać tego efekty. Siedmiomilionowy naród jest na dziesiątym miejscu w rankingu FIFA, to nie przypadek. Mają o wiele więcej piłkarzy na najwyższym poziomie niż my, a powinno być przecież odwrotnie. Mam wrażenie, że tacy piłkarze jak Messi czy Iniesta nie zrobiliby u nas kariery. Zniechęciliby się już na etapie juniorskim. Zresztą, był kiedyś u nas trener, Libor Pala, który kompletował piłkarzy według wzrostu. Można się z tego tylko śmiać.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Koszulka Zlatana. Szczególnie, że do dziś Zlatan utrzymuje się na topie.
Pierwszy samochód?
Renault Megane.
Najlepszy samochód?
BMW X5.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Nie pamiętam, nie zbierałem nigdy wycinków prasowych. Robił to mój tata.
Ulubiony komentator?
Mateusz Borek i Bożydar Iwanow.
Ulubiony ekspert?
Nie oglądam ostatnio studiów przedmeczowych, nie mam czasu. Wolę słuchać samych komentatorów.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Ladislav Maier. Namawiał mnie do wielu złych rzeczy, a ja byłem na to bardzo podatny (śmiech). Jak coś się działo to też chciałem w tym uczestniczyć. Raz chcieliśmy wrzucić naszego masażystę w ciuchach pod prysznic. Tak się zapierał, że… złamaliśmy mu palca. Przez trzy miesiące nie mógł nas masować.
Największy pantoflarz?
Kilku było, ale nie chcę nikogo wskazywać.
Największy modniś?
Piłkarze to generalnie są modnisie. Lubią się dobrze ubrać.
Najlepszy prezes?
Nie miałem nigdy jakichś zażyłych kontaktów z prezesami. Najlepsi byli ci z tych klubów, które były dobrze poukładane.
Najgorszy prezes?
Dziś jest ekspertem w telewizji, uczy ludzi jak prowadzić kluby, a sam nie umiał sobie poradzić.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
Za ostatni rok w ŁKS-ie nie dostałem ani złotówki.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
Nigdy by mi nawet do głowy nie przyszło, by całować herb. Miłość to mogę czuć do swojej rodziny, do klubu – szacunek. Może nie zostałem wychowany w takich kibicowskich wartościach, nie wiem.
Alkohol w sezonie?
Tak, ale bardzo rzadko, śladowe ilości.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Edek Cecot, który jest chrzestnym moich dzieci, także Tomek Sobocik, Niemiec polskiego pochodzenia. Poza tym trzymam się z Maćkiem Nuckowskim i Arkiem Klimkiem.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Było i bez zajętych pleców, i z kolegą na nich. Kiedyś trenowało się zupełnie inaczej. Trenerzy nie patrzyli na to, czy ktoś jest juniorem czy seniorem. Normalnie wbiegaliśmy na góry! Zdobyliśmy Szrenicę, zdobyliśmy Śnieżkę… Teraz to nie do pomyślenia. A że byłem typem wydolnościowca to zawsze starałem się pierwszy wbiec na ten szczyt.
Ale najcięższy obóz przeżyłem dopiero po wyjeździe z kraju. U nas na treningu się można pośmiać, powygłupiać, jest dużo przerw, na zachodzie intensywność jest niesamowita. Pierwszy wyjazd do Dubaju dał mi mocno w kość. Gry na maksymalnym zmęczeniu, bieganie wzdłuż, wszerz, potem znowu gra. Przed śniadaniem biegaliśmy, potem odbywaliśmy jeszcze dwa treningi, czasem do tego graliśmy jeszcze sparing. Po obozie musiałem trzy dni odpoczywać.
Najgroźniejsza kontuzja?
Na szczęście uniknąłem poważnych urazów. Najcięższe były artroskopie, czyli wycinanie łąkotki, trzy razy w lewym kolanie, dwa w prawym. Miesiąc-dwa przerwy i tyle. Pod koniec kariery złamałem jeszcze nogę. Achillesy i więzadła mnie ominęły.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Zazdrość to za duże słowo, bo moja kariera potoczyła się tak jak chciałem. Ale obecnie piłkarze mają naprawdę świetne warunki. Przede wszystkim – infrastruktura. Poza tym kontrakty, które są teraz na bardzo wysokim poziomie. Ja, żeby się odkuć finansowo, musiałem jechać za granicę i grać ciągle w pierwszym składzie. Dziś w Polsce można bardzo dobrze zarobić. Umowy są rozdawane piłkarzom, którzy dwa-trzy razy dobrze kopnęli w piłkę.
Przygotował JAKUB BIAŁEK