Jeden to typowy król własnego podwórka, każda jego zagraniczna przygoda kończyła się kompletną klapą. Drugi – nagrał się trochę zagranicą, ale dobry sezon lubił przeplatać zupełnie nijakim. No bo – umówmy się – trzy gole napastnika w sezonie? Kiepścizna. Obaj 30 stycznia wyjechali podbijać Wyspy, obaj mieli duże problemy z celownikami.
***
Paweł Brożek. Nie dał sobie rady nigdzie, gdzie nie było pana Sławka, “meczów derbowych rządzących się swoimi prawami” i wszechobecnego okrzyku “kurwa!!!” po każdej z bramek. W Trabzonie nie miał już czego szukać, więc poszedł na wypożyczenie do Celtiku, gdzie szanse miał na pozór trochę większe, bo Neil Lennon lubił wystawić z przodu dwóch napastników. Co z tego, skoro podstawowa dwójka wcale nie dawała powodów, by posadzić ich na ławce. W momencie przyjścia do klubu Pawła Brożka ich bilans wyglądał tak:
– Anthony Stokes – 17 bramek w 31 meczach,
– Gary Hooper – 16 bramek w 32 meczach.
Dla Georgiosa Samarasa trener widział wówczas miejsce na skrzydle, ale w razie czego przecież też mógł wskoczyć na szpicę. “Po co się tam pchał?”, spytacie, a my będziemy tak siedzieć, siedzieć i żadnego logicznego wytłumaczenia nie znajdziemy. Było o liczbach, jak zatem wyglądał bilans samego Brożka, kiedy już pakował walizki z Glasgow? Cóż, niby może pochwalić się mistrzostwem Szkocji, ale jego udział w tym mistrzostwie był mniej więcej taki jak klubowego kierowcy. Dwa razy podniósł się z ławki na końcówkę meczu, raz wyszedł w pierwszym składzie, ale nie wytrwał nawet godziny. Efekt? Pół roku i tylko 89 minut na boisku. O bramkach czy asystach przez grzeczność nie będziemy wspominać.
Mimo beznadziejnej formy i totalnej klapy w klubie, dla Brożka znalazło się miejsce w kadrze na Euro. Wśród napastników był nawet “pierwszym do wejścia” i pewnie pograłby sobie więcej niż osiemnaście minut, gdyby tylko Smuda chciał kogokolwiek wpuszczać.
***
Znacznie poważniej wyglądał wyjazd Marka Saganowskiego do Southampton. Championship wydawała się ligą skrojoną dla niego na miarę. Walka, zapieprzanie, hasła mówiące o tym, że piłka przejść może, ale rywal niekoniecznie i takie tam. Pasował jak ulał, to i zaliczył na wejściu najlepszą rundę w swojej karierze. Krótka chwila na aklimatyzację i zaczął ładować bramki… praktycznie co mecz. A w spotkaniu z Wolverhampton to nawet i trzy. W efekcie wykręcił rewelacyjny wynik – dziesięć bramek w dwunastu meczach.
Im dalej w las, było już tylko gorzej.
Kolejny sezon – ledwie trzy bramki. Poszedł na wypożyczenie do Aalborgu z którym grał w Lidze Mistrzów, ale w lidze zbierał oklep od każdego jak leci. Powrót do „Świętych” był dla niego jedną wielką mordęgą, szczególnie po spadku do League One. Sagan męczył się na tym poziomie, chciał odejść, ale działacze mieli nieco inną wizję jego kariery i torpedowali wszystkie oferty. Z jednej strony – to miło, że tak go doceniali i nie wyobrażali sobie bez niego klubu. Z drugiej – Saganowi wcale nie uśmiechała się gra w League One, tym bardziej, że cały czas był wtedy powoływany do kadry. Reprezentant z trzeciej ligi? No nie brzmi to zbyt poważnie.
Tylu bramek, co w pierwszej rundzie w Southampton, Sagan nie zdobył… przez całe kolejne 2,5 roku w klubie.