Który trener urządzał testy z wiedzy o piłce? Dlaczego turniej w Las Vegas był ważny dla Bogusława Cupiała? Co podziało się z młodymi talentami Wisły? Dlaczego cierpliwość jest najważniejsza i kto przekonuje, że warto czasem czuć się panem piłkarzem? Kto zabijał w niektórych piłkarzach kreatywność, a kto – wręcz przeciwnie – organizował i nagrywał zindywidualizowane zajęcia? Kto przyjeżdża na treningi Wisły z apteką i co chuligani z Nowej Huty wypisywali na bloku? O tym wszystkim, a także o wielu innych sprawach opowiedział Alan Uryga, 21-letni piłkarz Wisły i młodzieżowy reprezentant Polski w najdłuższym wywiadzie w swojej dotychczasowej karierze.
Dlaczego akurat tobie udało się przebić?
Nie jest tajemnicą, że polityka Wisły nie była nastawiona na wprowadzanie jak największej ilości młodzieży. Nie sądzono, że ktoś może wypłynąć albo z kogoś można zrobić zawodnika. Było słabo, ale teraz to się zmienia. Dlaczego mi się udało? Nie chcę opowiadać truizmów. Na pewno dużo zależało od szczęścia. Trafiłem na okres, kiedy było dużo kontuzji, zaczynały się pierwsze problemy, rotacje i dostałem szansę od trenera Probierza. Kolejni trenerzy też coś we mnie widzieli. Choć momentami bywało ciężko. Na przykład – gdy przyszedł trener Smuda. Momentami człowiek mógł się załamać. Byłem też zsyłany do rezerw.
Co było tak trudne do przyjęcia – podejście Smudy czy przygotowanie do sezonu?
Podejście do młodych i do mnie osobiście. Doznałem kontuzji w pierwszym sparingu i było wiadomo, że będzie mi mega ciężko. Każdy młody miałby u niego pod górkę, a co dopiero ktoś, kto stracił dwa miesiące, gdy trener poznawał drużynę. Robiłem swoje, ale i tak byłem mocno na tapecie. Często mi dogryzał. Kiedy po treningu szedłem ze starszymi na siłownię, to słyszałem, że lepiej, żebym wziął się za piłkę, a nie pakował. Wiesz, zwykłe pierdoły, ale było tego sporo. Po pół roku w rezerwach zaczął się do mnie przekonywać. Zmieniło się o 180 stopni. Może nie stałem się ulubieńcem, ale przynajmniej pojawiła się jakaś sympatia. Dlaczego nie wyszło innym? Nie ma jednej odpowiedzi. Michał Chrapek poszedł trochę inną drogą, ale też potwierdza, że w Wiśle da się przebić.
Wielu innych, jak Stolarski, Zając czy ostatnio Handzlik szybko uznało, że nie ma szans się przebić.
Zając to świeży przykład. Nie chcę zgadywać, jak wyglądały rozmowy z klubem, ale koniec końców stwierdził, że rozsądniej będzie spróbować w Koronie. Stolarski dostawał szanse, ale zrobił się wokół niego za duży szum i Burliga po kilkunastu kolejkach przekonał do siebie trenera.
Inna sprawa, że Smuda im nie pomógł. Młodego trzeba też umieć wprowadzić.
Dobrze wiesz, że trener jest specyficzny i wiele można o nim powiedzieć, ale jednak wiele mu zawdzięczam, więc nie wypada mi się negatywnie wypowiadać.
Sam nie miałeś momentu, kiedy chciałeś się zawinąć?
Na początku za trenera Smudy powiedziałem sobie, że daję sobie pół roku i ewentualnie pod koniec sezonu, zapytam, na czym stoję. Ewentualnie poszedłbym jak Chrapek spróbować na zapleczu. Dostałem jednak na wiosnę kilka szans i usłyszałem, żebym został.
Pierwszy raz pewnie szansę pewnie poczułeś jeszcze za Probierza.
Jeździłem na kadry juniorskie z chłopakami z Jagiellonii, mieliśmy po 17 lat, ale oni – w tym chyba Adam Radecki – już byli po debiutach w Ekstraklasie. Tak, pomyślałem,że mogę u niego dostać jakieś minuty.
I jakie miałeś relacje z Probierzem? Nie każdy wytrzymuje jego tryb pracy, ale coraz częściej młodzi wolą zacisnąć zęby, bo wiedzą, że może im dać szansę.
To prawda, ale młodzież miała u niego bardzo ciężko. Na treningach zbierali za wszystkich. Był okres, że musieli być w klubie kilka godzin przed treningiem i mieli wykład z teorii piłki nożnej.
Słyszałem, że mieliście też kartkówki z wiedzy o przeciwnikach.
U nas?
Tak, na sto procent, ale widocznie ci odpuścił.
Kartkówek nie pamiętam, ale wiem, że ktoś raz dostał pytanie o jakąś podstawową sprawę, nie znał odpowiedzi i się zaczęło. Czysta teoria. Wymiary boiska, obwód piłki i tak dalej. Trener przykręcał śrubę młodzieży. Starszych raczej tego typu akcje omijały, ale młodzi lub obcokrajowcy zbierali takie bury. Wszyscy jednak mieli z tyłu głowy, że z nim może się udać.
Ty też tak zbierałeś?
Właśnie jakoś nie, ale pamiętam jak po porażce 1:4 z Legią w Warszawie przyjechałem tramwajem na trening. Wychodzę na stadion, trener podjeżdża samochodem, zaprasza mnie do środka i zaczyna pytać. O sytuację w Młodej Ekstraklasie, o to jak można pojechać na Legię i przyjąć tyle bramek? To była pierwsza poważniejsza rozmowa. Wiele odpraw opierał też na wideo. Nagrywał wszystkie treningi. Pamiętam, że w tym okresie mieliśmy najwięcej zajęć na głównym stadionie, żeby można było złapać całość. A potem organizował długie analizy. I to każdego elementu – od rozgrzewek aż po gierki.
Szatnia Wisły kiepsko żyła z Probierzem, ale tobie – młodemu zawodnikowi – było go żal? Albo inaczej – czułeś, że ucieka ci jakaś szansa?
Trener wprowadził mnie do pierwszej drużyny, pozwolił zadebiutować i zastanawiałem się, co będzie dalej. Była niepewność, jak ktoś nowy potraktuje tych 17-latków. Wcześniej miałem już co prawda kontakt z pierwszą drużyną za trenera Moskala, ale wtedy zaliczyłem tylko obóz po okresie przygotowawczym. Po miesiącu został zwolniony po meczach pucharowych.
W którym momencie poczułeś, że przebijesz ten szklany sufit i może nie jesteś pewniakiem, ale jakaś szansa się rysuje?
Po rundzie jesiennej za trenera Smudy. Skończyliśmy jesień w czołówce tabeli i czułem, że w klubie zaczynają na mnie liczyć.
Z rytmu wybijały cię też kontuzje.
Pierwsza niefortunna, bo zaraz po debiucie w Ekstraklasie. Zebrałem pozytywne opinie, coś się zaczęło dziać i zamiast pójść za ciosem musiałem wyhamować. Pęknięta łąkotka. Nawet nie wiedziałem, kiedy to się stało. Mogła pęknąć pół roku wcześniej, a ból odczuwałem z opóźnieniem. To jednak popularny uraz. Lekarz stwierdził, że nie ma sensu wycinać łąkotki. Skoro jest szansa ją odratować i zszyć, to niech sobie funkcjonuje i zabezpiecza staw. Wtedy jednak rehabilitacja jest dłuższa – półtora miesiąca chodziłem o kulach, żeby się zrosło. A druga kontuzja to już, że tak powiem, nie moja wina. Graliśmy pierwszy sparing za trenera Smudy z Nielbą Wągrowiec, prowadziłem piłkę, dwóch mnie goniło i kostka nie wytrzymała podczas wślizgu. Kość się rozeszła i trzeba było spajać więzozrost. Kwestia dwóch miesięcy. Może to dla kogoś mało, ale trzeba od nowa łapać rytm.
Dariusz Marzec, który prowadził cię w juniorach, twierdzi, że przełomem dla ciebie był turniej w Las Vegas. Wtedy Wisła zaczęła wiązać z tobą nadzieje.
Szczerze? Nie traktowałem tego jako przełom. Ale nie dziwię się trenerowi, że o tym wspomniał, bo do teraz kiedy się spotykamy, to jeden z naszych stałych tematów.
To co się tam działo?
Sam wyjazd do miejsca, które znasz tylko z filmów, musi robić wrażenie. Dodatkowo udało się wygrać. To był też nasz pierwszy kontrakt z właścicielem klubu. Wyjazd w większości organizowała Tele-Fonika, więc skoro wyłożyli pieniądze, to musieli z większą uwagą śledzić, jak nam idzie. Pamiętam, że kilku chłopaków pojechało do właściciela z pucharem. Podobno był bardzo zadowolony. A może trener Marzec wie coś, czego ja nie wiem i były na mój temat jakieś rozmowy?
To był jakiś prestiżowy turniej?
Marki może nie powalały. Szkółki w Stanach nie słyną z nie wiadomo jakiego szkolenia. Jedyna drużyna, która mogła robić wrażenie nazwą, to amerykańska szkółka Milanu. Oni faktycznie przerastali pozostałych. A dla mnie turniej był specyficzny, bo grałem tam jako wysunięty napastnik.
Dopiero potem cię cofali.
Od małego grałem w środku pola i nie wyobrażałem sobie innej pozycji. Choć niektórzy trenerzy w szkółce twierdzili, że będzie ze mnie świetny stoper. Tak też zagrałem w debiucie za trenera Probierza. „Dziewiątka” to tylko epizod w juniorach. Udało się strzelić parę bramek, ale szczerze – nie czułem się dobrze. W naszej regionalnej lidze małopolskiej rywale zwykle nie mogli nam zagrozić. Często mieliśmy wysokie wyniki, więc gra nie była zbyt skomplikowana. Strzelałem gole, ale nie czułem wielkiej swobody. Wiedziałem, że to nie to. Od najmłodszych grup graliśmy 4-4-2, czyli siłą rzeczy musiałem grać fifty-fifty. Obrona i atak. Dwóch pomocników i cały środek dla nich, bez podziału na defensywnego i ofensywnego. W tym wieku duża jest też rola trenera. Często ustawia zawodnika, jak mu pasuje, a potem tak zostaje na lata. Z bramkarzami najczęściej tak bywa, że ktoś przypadkowo staje między słupkami, a potem robi karierę na tej pozycji.
Kto się przebił do dorosłej piłki z tego Las Vegas?
Mateusz Arian jest w Kluczborku, a Kuba Kaganek w trzecioligowej Lubliniance. Czy ktoś jeszcze zahaczył o Ekstraklasę? Chyba nie.
To gdzie oni poginęli?
Sam sobie zadaję to pytanie.
A kto miał papiery na granie?
Wielu. Mieliśmy naprawdę konkretną drużynę. Tworzyliśmy z Kagankiem i Arianem trzon tej drużyny. Większość przypuszczała, że ktoś z nas się przebije, ale nigdy nie wiadomo.
Byliście w wieku, kiedy piłkarzom najczęściej odwala. Powoli dotykają dorosłej piłki i zaczynają się czuć panami piłkarzami, choć jeszcze nic nie znaczą. Juniorzy to centrum sodówki.
Na pewno. Pytałeś, dlaczego akurat ja wypłynąłem. To okres, kiedy trafiasz na pierwsze treningi z dorosłym zespołem albo obóz i czujesz szansę. Nie mówię, że każdy poczuje się piłkarzem, ale głowy się gotują. Widziałem to po znajomych. Sam się nie podpalałem, kiedy dostałem szansę treningów. Starałem się robić swoje. Nie myślałem, że muszę już. W następnym meczu. Teraz. Że jak się nie dostanę, to się popłaczę i od razu wypożyczenie, bo Wisła jest be. O to w tym wszystkim chodzi. Wiem, jak to wyglądało u chłopaków. Spalali się. Nie wytrzymywali ciśnienia. Brakowało cierpliwości. Nie dostali szansy, albo nie załapali się do „18”, więc stwierdzali, że Wisła nie stawia na młodzież i do widzenia. Bardzo ciężka sytuacja. Mnie łatwo mówić i mogę nie być obiektywny, ale miałem tę cierpliwość. Może oceniałbym inaczej, gdybym się nie przebił. Mógłbym zejść do pierwszej ligi, nie zagrać wybitnej rundy, skończyłby mi się kontrakt i musiałbym szukać zatrudnienia w drugiej lidze. Potem ciężko się wygrzebać. Nie myślisz nawet o powrocie do Ekstraklasy, ale chociaż o zapleczu. Dlatego tak ważna jest cierpliwość.
Sam nigdy nie poczułeś się panem piłkarzem? Znajomi dowiadują się, że zagrasz sparing w pierwszej drużynie, to od razu pojawia się tysiąc wiadomości. Potem debiut – to samo.
Nie, bo nigdy nie czułem się nie wiadomo jakim zawodnikiem. Wiele osób mi mówi, że powinienem mieć więcej pewności siebie. Konrad Gołoś, mój menedżer, twierdzi, że wręcz powinienem się poczuć panem piłkarzem. Podchodzę do siebie bardzo krytycznie. Czasem Konrad ma pretensje, że po jakimś okresie aż za bardzo się dołuję i wymyślam nie wiadomo co. Dlatego niektórzy twierdzą, że muszę poczuć się ważnym. Że muszę się bardziej pompować.
Paradoksalnie to trzyma cię przy ziemi.
Taki już jestem. Oni mogą mieć rację, ale ciężko się przestawić z dnia na dzień.
A jak bardzo ten brak wiary w siebie przekłada się na boisko? Swoją robotę w defensywie wykonujesz przyzwoicie, ale – nie oszukujmy się – nie podejmujesz zbyt wielu ryzykownych decyzji, nie notujesz asyst ani nie strzelasz goli.
Oczywiście, że to może mieć wpływ. Co do podejmowania ryzyka – pamiętam, jak było za trenera Smudy. Hamował moje zapędy ofensywne. Opierał swoją filozofię na starszych zawodnikach, a mi mówił otwarcie, że oczekuje najprostszej gry. I tyle. Kiedy podjąłem próbę bardziej ryzykownego prostopadłego podania, dostawałem mocną burę.
Zabił w tobie kreatywność?
Trochę tak. Potem u trenera Moskala dostałem więcej swobody. Trener Probierz też słynął ze zindywidualizowanych treningów. Gdy ktoś miał mankamenty w ofensywie, to miał grać tylko do przodu. Trener Moskal dał mi wolną rękę, ale też nie otworzyłem się tak, jak powinienem. Sam po głębszych przemyśleniach sobie założyłem, że z każdym meczem muszę dokładać więcej w ofensywie.
Wiadomo, że z goli nikt cię nie będzie rozliczał, ale nie siedzi ci w głowie, że po 68 meczach w ekstraklasie nie masz jeszcze ani jednego?
Byłem pewny, że o to zapytasz. Nie wiedziałem, o czym będziemy rozmawiać, ale to pytanie musiało się pojawić. I podtrzymuję, że kompletnie mnie to nie rusza. Jasne, że super byłoby dołożyć liczby w ofensywie. To naturalne, że byłbym lepiej postrzegany. Jak np. obrońca, który ma cztery bramki po stałych fragmentach. Ale nie męczy mnie, że wychodzę na mecz i myślę: „kurde, to 60. występ i muszę strzelić, bo będą gadać”. Nie dokłada mi to stresu. Arek Głowacki zawsze powtarza, że mam się skupić na tym, co zależy ode mnie. Mam pomagać w zabezpieczeniu tyłu.
Analizujesz każdy swój występ? Prosisz, żeby ci wrzucili mecze na pendrive i oglądasz to sam w domu?
Gdybym analizował aż tak, to chyba bym się załamał i na drugi dzień mógłbym nie wstać! Wiele rzeczy pamiętam, o wszystkich rozmyślam, a do tego dochodzi wiele odpraw. Opieram się też na statystykach, które podaje mi trener Broniszewski. Widzę w nich postęp. Coraz lepiej wyglądam w odbiorach, pojedynkach powietrznych lub na ziemi czy procencie celnych podań.
Większość tych, którzy z tobą pracuje, twierdzi, że jesteś aż do bólu stonowany. Fajnie, że podchodzisz z chłodną głową, ale nie brakuje ci w tym wszystkim trochę entuzjazmu? Jednak coś ci się udało – grasz regularnie w Ekstraklasie, dostajesz powołania do młodzieżówki…
Jasne, że jestem zadowolony. Wiem, że wielu chciałoby być na moim miejscu. Może z boku to tak wygląda, ale naprawdę czuję satysfakcję, tylko dlaczego miałbym się tym obnosić? Po prostu robię to, co powinienem robić. Nie chcę się też jakoś wywyższać, ale taką też mam pozycję na boisku, że wielu nie dostrzeże mojej roli. Nawet dziennikarze uważający się za ekspertów często oceniają przez pryzmat bramek. Nie strzelam, to znaczy, że coś ze mną nie tak i jestem słaby. Dlatego cieszę się, gdy doceni mnie ktoś taki jak Arek Głowacki. Czasem się tylko śmiejemy, że przyjeżdża do klubu z apteką, bo tak skrupulatnie przygotowuje swoje odżywki. W tym wieku doskonale zna swój organizm i wie, czego mu trzeba, żeby przejść bezkolizyjnie przez karierę.
A ty jaki masz na nią plan? Musisz się zastanawiać nad wyjazdem. Jak każdy.
Jeżeli ktoś po dwóch sezonach w Ekstraklasie mówi, że nie zastanawiał się nad wyjazdem, to nie można mu wierzyć. Na razie skupiam się na tym, by jak najlepiej zapisać się w historii Wisły, ale pojawiają się różne myśli. Rozgrywam trzeci sezon w Ekstraklasie, grywam w młodzieżowej reprezentacji… CV, wiek i doświadczenie mimo wszystko jakoś za mną przemawia. Nie chcę nic zapowiadać, ale jeśli pojawi się jakieś zainteresowanie…
Było już jakiekolwiek?
Było, ale nic na tyle rozsądnego, żebym się nad tym pochylił. Oczywiście finansowo mi odpowiadało, ale w wieku 21 lat nie muszę myśleć, żeby jak najszybciej zabezpieczyć przyszłość. Nie ten wiek, żeby się już rzucać na wschód.
A w juniorach ktoś się zgłaszał?
Pomiędzy juniorem młodszym a starszym Lech był mocno zdeterminowany, żeby mnie ściągnąć. Widzieli mnie w Młodej Ekstraklasie. Ale szybko ucięliśmy temat. Konsultowałem to z trenerem Marcem, który objął mnie opieką i uznaliśmy, że lepiej zostać w Wiśle.
Mieszkałeś w Krakowie z rodzicami czy trafiłeś na pewnym etapie do internatu?
Zawsze mieszkałem z rodzicami w Nowej Hucie.
Nadal?
Od pół roku mieszkam z narzeczoną. Kupiłem mieszkanie jak większość Polaków na kredyt.
Też w Hucie?
Nie, stwierdziłem, że czas zmienić otoczenie. Nie wstydzę się broń Boże, że stamtąd pochodzę, ale jakoś chciałem pomieszkać gdzie indziej.
To specyficzne miejsce – zdarzały ci się jakieś nieprzyjemne sytuacje?
Początkowo nie, bo wychowywałem się z tymi chłopakami. Mieszkałem na osiedlu Cracovii, ale wiedzieli, że gram w Wiśle i robię to, co lubię. Wiedzieli, że ja i moja rodzina kibicujemy Wiśle. Do pewnego czasu to nie było problemem. Nagle jednak wszyscy podorastali, kilku poczuło się wielkimi chuliganami i stwierdzili, że coś tu nie gra, skoro to ich osiedle, a mają tam wiślaka. Nieważne, czy kibic, czy zawodnik. Skoro są chuliganami, to przestało mieć znaczenie, że mieszkałem tam od zawsze. Nagle zaczęło to być problemem.
Czym się to objawiało?
Idę po osiedlu, stoi jakaś grupka i coś krzyczy. Nie dochodziło do rękoczynów, tylko coś podśpiewywali, ale mój brat miał kilka nieprzyjemnych sytuacji. Jest młodszy, kibic Wisły jak cała rodzina, już nie gra w piłkę, ale stwierdzili, że skoro jest kibicem, to trzeba coś z tym zrobić. Kręciły się koło bloku kilkunastoosobowe grupki i stwierdzili, że na niego poczekają, żeby wyjaśnić parę rzeczy. Na szczęście nic się nie stało, ale mama była spanikowana. Musiałem też wyjść przed blok i trochę załagodzić. Na moment się udało. Do czasu. Potem zaczęły się pojawiać napisy na bloku.
Pod twoim adresem?
Po nazwisku. Nie wiem, czy do mnie, czy do brata. „Uryga cwel, Uryga, ty kurwo”. Nie biorę tego jednak do siebie. Nie będę się przejmował, że 12-letni dzieciak czy – nie wiem – 15-letni coś popisał. Gorzej, że mama wraca do pracy i na progu musi coś takiego czytać. Na pewno mocno to przeżywała.
Uspokoiło się?
Nie spędzam już w Hucie tak wiele czasu. Brat też ma spokój, chyba, że wszystkiego mi nie mówi. Sam też jednak dorósł do pewnych spraw. Ostatnio tylko pojechałem odwiedzić mamę, zaparkowałem samochód, wyszedłem wieczorem i okazało się, że nie mam z przodu rejestracji. Odważny wyczyn… Pewnie znak, żebym pamiętał o starych czasach.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK